Pierwszy łośWielokrotnie, w ciągu ostatnich kilku lat, myślałem o polowaniu na bukowisku. Niestety, opowieści Kolegów, którzy polowali na Syberii nie zachęcały do wyboru tego kierunku. Pomijając fakt, że korzystanie z szeroko rozumianych "rosyjskich środków komunikacji lotniczej", z zasady, nie wydaje mi się wystarczająco bezpieczne, to używanie ich jako środek "wspomagający" polowanie uważam za, mówiąc oględnie, mało "myśliwskie". Ten rodzaj polowania, w mojej ocenie, to raczej pogoń za trofeum, gdzie sposób, wysiłek włożony w jego pozyskania, a więc treść polowania, jest daleko mniej istotna niż samo trofeum. Dlatego zdecydowałem się na Kanadę. Niedopuszczalne jest tam np. polowanie w dniu przyjazdu i dniu wyjazdu, jeżeli do dotarcia do obozu używa się pojazdu, w szczególności samolotu. A to dlatego, iż ustawodawca przyjął słusznie, że jest nie etyczne korzystanie z pomocy samolotu do lokalizacji zwierza, co może się zdarzyć w drodze do lub z obozu.Po rykowisku 2007/2008, wraz ze sprawdzonym towarzyszem łowów Ryniem i nowym Kolegą, a od niedawna członkiem n/Koła - Grzesiem, wybraliśmy się na bukowisko na Nową Fundlandię. Po wyczerpującej (i to nie tylko z powodu odległości, ale konieczności ograniczenia zapasów gorzały już przed polowaniem) podróży, spotykamy nazajutrz, 30 września, Sharon, która zawozi nas na spotkanie z naszym podprowadzającym. Jedziemy ok. 2 godzin, wzdłuż doliny Humber River. Znowu... Spodziewałem się, że będziemy polować w nowym łowisku, a tu - niespodzianka - po raz trzeci kwaterują nas w znanym z polowań niedźwiedzich obozie. I mamy Kolegę z USA, Don'a, który poluje też na łosie, choć - jak się potem okazało - głównie na mięso. W istocie oczekiwałem raczej terenu płaskiego i polowania w 100% na deptaka. Wg zapewnień organizatora łoś tu jakościowo najlepszy, bo polują tu tylko z dróg, a jakość trofeum jest prostą funkcją ilości czasu i przebytych kilometrów. Z jednej strony OK, bo teren jednak trochę z Ryniem znamy, a i szansa na jesiennego misia dużo większa niż gdzie indziej. Ale z drugiej strony mam obawy - mimo zapewnień Rogera - czy tutaj jest dość łosia i woodland caribou (na które mamy też licencje, a jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie można na nie polować), by w ciągu 6 dni wykonać założony plan, a przede wszystkim - po prostu - zapolować, jak za dawnych lat. Na pierwszej naradzie dzielimy się podprowadzającymi; ja deklaruję chęć chodzenia i dostaję Garryego, Grzesiu woli trochę jeździć, Rynio chodzić. Skoro świt ruszamy w teren. Moje obawy potwierdzają się już po kilku godzinach: nie widzimy prawie nic, Rynio z Grzesiem mają wprawdzie 2 podprowadzających, ale jeden nie może/nie chce chodzić, bo jest 3 miesiące po przeszczepie nerki, a mój - nazwany potem Taksówkarzem - postanowił, że łosia strzelę jeżdżąc samochodem. Na nic perswazje i jeżdżę cały dzień. Rozumiem, że chce dostać mięso byka, którego i tak nie mógłbym zabrać - wszak oni mogą wylosować tylko 1x w roku łosia lub caribou, więc to dla niego byłaby niezwykła gratka. Następnego dnia spotykam się z Rogerem, który odwiedza nas zgodnie z wcześniejszym ustaleniem. Delikatnie mówię mu o n/problemach i uzgadniamy, że jeżeli nie strzelimy caribou on zwraca kasę za licencje, a od jutra przyjeżdża Fred - nowy podprowadzający. Pierwszego wieczoru, przekonujemy Rynia i pijemy za pomyślność łowów do północy. Don wypija 1 kieliszek i idzie spać. Rozmawiamy o naszych wrażeniach narzekając na podprowadzających (jak to zwykle bywa) i stwierdzamy, że najlepszego podprowadzającego ma Don. Nie wiadomo zresztą, dlaczego. Ale rzeczywiście, to on pierwszy dochodzi do strzału. Bardzo mocnego byka wystawia mu na 50 yardów i ... Don pudłuje sromotnie 3x. Byk "zmęczony" strzałami uchodzi i zdrowy przepływa jezioro. Emocje rosną... Od tego momentu następuje pozytywny zwrot, choć niestety - przynajmniej w moim przypadku - nie całkowity. Chłopcy dostają tak w kość, że wracają wieczorem totalnie wycieńczeni. Polowaniem i terenem są jednak zachwyceni. Widzą zwierza, zmagają się cały dzień z własnymi i nie tylko słabościami i zwycięzcy wracają do obozu. Fred okazuje się dobrym przewodnikiem i niezłym wabiarzem. Grzesiu przeżywa ciężkie chwile, z lubością wspomina górskie podchody w Kirgizji. A teren taki, że bez względu na nachylenie zawsze i wszędzie stoi woda! Czasem do kostek, czasem do kolan, a czasem - o czym chłopcy przekonują się na własnej skórze - do pasa. Do tego mocny wiatr. Przynajmniej nie ma komarów. Ja dalej jeżdżę, choć udało mi się zmusić Garryego do kilkudziesięciominutowych wędrówek w głąb terenu. Na drugi dzień, wracając samochodem spotykamy klępę i byka. Stoją na 60 m jak zaczarowane. Nie chcę strzelać z podjazdu. Nadjeżdża Don i on próbuje podejść byka, ale jest już za późno. Sztuki uchodzą. U Taksówkarza, widzę, zachodzi wolna przemiana. Zaczyna trochę rozumieć, o co mi chodzi. Wieczorem wraca Rynio z pięknym trofeum. Strzelił na wab mocnego łopatacza. Wygląda na szczęśliwego i na pewno jest. Jednak wg jego krótkiego opowiadania, ilość kilometrów i zmęczenie zabijają w nim - przynajmniej tego wieczora - możliwość podzielenia się z nami swoją radością. "Już mi nawet, ku..., żebra widać!!". Co mówiąc natychmiast zasypia jak kamień. Następnego dnia bierzemy plecaki, zostawiamy samochód i idziemy na - jak sądziłem - podchód. Niestety. Po 1 godzinnym marszu siadamy nad uroczym jeziorkiem, nad ogromnym mszarem, u podnóża 2 gór. W oddali, na wzniesieniu, w odległości ok. 3 km widzimy 2 myśliwych z innego obozu (tzw. flying camp, dostępny tylko wodnosamolotem). Taksówkarz zostawia mnie i idzie pod górę zawabić. Słyszę wab, ale nic się nie dzieje. Znużony, w promieniach porannego słońca przymykam powieki i zaczynam drzemać. Nagle, instynktownie otwieram oczy i na przeciwległym stoku, w odległości ok. 400m widzę poruszającą się powoli plamę. To ogromny baribal, miś, którego strzelenie jesienią daję naprawdę wiele satysfakcji i to nie tylko z powodu jakości trofeum, głównie futra. Takie misie, i nie tylko one, często rodzą się tu i zdychają nie widząc w całym swoim życiu człowieka. Próbuję zmierzyć się do niego z podpórki, próbuję zawabić (miałem ze sobą wabik na lisa) i zawrócić go w moim kierunku. Nic z tego...Miś postał chwilę i wolnym krokiem ruszył pod górę. Na strzał się nie zdecydowałem. Z własnego doświadczenia już wiem, jak niebezpiecznie i trudno jest szukać postrzelonych niedźwiedzi w gęstym, dzikim lesie. Wołam Taksówkarza w nadziei, że zdążymy zabiec mu drogę. Nic z tego. Po 1 godzinie wraca i nie zdziwiony moją opowieścią postanawia wracać na lunch!!! Jest godzina 12:00 w południe. Idziemy do samochodu i nagle, w odległości ok. 400 m, na środku polanki, widzimy samotnego byka caribou. Nie chciałem go strzelać, ale mając 2 licencje na trzech i mając świadomość faktu, że jest to pierwszy byk widziany przez nas w ciągu 3 dni decyduję się ustąpić Taksówkarzowi, który - o dziwo - namawia mnie na podchód. Rozumiem, dlaczego - do auta mamy nie więcej niż 400m, więc będzie można zabrać przynajmniej część mięsa!!! Idziemy powoli przez rzadki las, po kostki w wodzie, przeskakując co chwila mniejsze i większe bajorka. Jestem w odległości ok. 200 m od byka, który już na nas oczy. Opieram się o drzewo i chcę strzelać. Taksówkarz ciągnie mnie bliżej byka, wywraca się z łomotem i wstaje. Wychodzimy na polankę (!) i oczywiście byka już nie ma. Ale powinien być trochę dalej, pod górką. Więc posuwamy się powoli w tym kierunku i nagle spostrzegam go, dokładnie pod słońce w odległości ok. 180 m. Byk powoli się odwraca, a ja stoję na środku otwartego mszaru i nie mam się o co oprzeć. Klęknąć nie mogę, bo jesteśmy za nisko, więc decyduję się na strzał z wolnej ręki. Kal. 300WM - myślę - nawet jak źle trafię, to byka powinniśmy dostać. Pada strzał i wiem, że trochę spóźniłem. Byk, wprawdzie, pada w ogniu, ale widzę, że się próbuje podnieść. Podbiegam i - mimo protestów Taksówkarza - dostrzeliwuję go za łopatkę. Byk jest mój! A jest to piękny myłkus (miał przestrzelinę na prawym badylu, tuż nad racicą). Robimy zdjęcia i zabieramy się do patroszenia. Towarzyszą nam ptaszki, podobne do srok, które zawsze pojawiają się wtedy, gdy jest jakieś mięso. Idzie w ruch siekiera, przecięty mostek, spojenie łonowe i w końcu odbity (!?) siekierą zad, po prostu przez środek schabów i polędwic!!! Zgroza. Chowamy zad w krzaki zostawiając resztę (!) na środku polany i idziemy do samochodu. Na moją uwagę o marnotrawstwie takiej ilości mięsa i to w takich okolicznościach, Taksówkarz reflektuje się i postanawia wrócić następnego dnia po łopatkę, karczek i schaby. Po powrocie do obozu i bezsensownym kolejnym, wieczornym podjeździe wracamy do obozu. Jestem wściekły. Na miejscu czeka nas opowieść o pięknym, choć nie zakończonym sukcesem polowaniu Grzesia. Grześ, wraz ze swoim podprowadzającym zawędrowali, wzdłuż granic Parku Narodowego Gross Mourne, na górę zwaną Górą Łosia. Zaczęli wabić i podeszły dwa byki. Jeden słaby łopatacz i drugi potężny, o którym potem podprowadzający opowiadali, że takiego nie widzieli tu przez ostatnie lata. Niestety, o ile Grześ widział oba to jego wabiarz tylko tego słabszego. Nim ten zorientował się, że są dwa byki ten mocniejszy zaczął uchodzić. I dopiero wtedy, niestety, Grześ zdecydował się na strzał. Był trudny, od tyłu na sztych na ok. 250m. Grześ puścił 3 kule, ale niestety bez rezultatu. Na domiar złego wpadł do wody po pas. Samo podejście, wab i spotkanie w końcu upragnionego byka wyzwala niebywałe emocje u prawdziwego myśliwego. Nie dziwię się, więc, podnieceniu Kolegi i tym bardziej mi szkoda, że byka nie zdobył. No cóż, taka to już nasza myśliwska dola. Wieczorem, po kolacji usłyszałem od Freda, że następnego dnia pojedziemy razem, bo Taksówkarz ma jakieś sprawy w mieście. Mówił to tonem trochę usprawiedliwiającym, a mnie aż serce skoczyło... Nareszcie prawdziwy podchód. Rano, skoro świt, Rynio i ja ruszyliśmy z Fredem. Wszak Rynio chciał caribou, a ja łosia, więc swoich szans nie tracimy. Ruszyliśmy od samochodu w dół, okrążając jeziorko, przecinając pas gęstego lasu, zatopionego do połowy łydek w wodzie, poprzez otwarty mszar, gdzie niemal na każdym kroku czyhały niby to płytkie bajorka, a w rzeczywistości głębokie jary, wypełnione wodą. Przeszliśmy przez pas gęstych zarośli, urokliwą rzekę, na szczęście dość płytką i idąc dalej w dół dotarliśmy do ściany wysokiego lasu u podnóża gór, gdzie zasiedliśmy w kępie karłowatych cisów oczekując na reakcję łosi na wab. Wiało niemiłosiernie, a my z Ryniem, wtuleni w zagłębieniu tej malutkiej wysepki krzewów, na pustyni podmokłych traw tkwimy i słuchamy wabu, który co jakiś czas podejmuje Fred. Trwało to ok. 1 godziny i nic. Słońce było wysoko, przy szalejącym wietrze powietrze skrzyło się fantastycznymi barwami. Znów zawabił. Tym razem szarpnął mnie za rękę, a ja po wczołganiu się na kępę cisów zobaczyłem przesuwającego się wzdłuż linii lasu pięknego łopatacza. Miał łopaty niezbyt szerokie, może ze 30 cm, a może trochę więcej. Jednak ich wysokość była imponująca. Nie widziałem rozłogi, bo byk przesunął się do mnie bokiem i zniknął za kępą wiatrołomu. Zerwaliśmy się do szaleńczego biegu. Fred, ciągnąc mnie - nie wiadomo czemu - za rękę, rwał przez bagnistą łąkę jak szalony, a ja za nim. W pewnej chwili poślizgnął się i wpadł do bajorka, a ja kątem oka zobaczyłem, za skłonem wzniesienia, byka. Ale to był inny niż ten, widziany przed chwilą. Z boku podeszła klępa i razem, powoli zaczęły przesuwać się równolegle do nas i lasu. Klępa zniknęła za wzniesieniem, a byk spuścił łeb, ozdobiony potężnymi rosochami i stojąc na sztych, zaczął spokojnie żerować. Fred zawabił. Byk podniósł łeb, a odwracając się do nas na blat wyglądał, jakby obserwował nasze ruchy. Można przypuścić, że nie bardzo rozumiał, co mu grozi, bo mógł nie widzieć w całym swoim długim życiu człowieka. Dlatego się nie spłoszył, a my klęczeliśmy jak na patelni, na otwartym mszarze w pełnym słońcu. Fred dał mi ramię, bym się oparł do strzału, ale cały się trząsł. Szybko zrezygnowałem z takiej podpórki, a odsuwając się na krok złożyłem się z kolana i gdy byk odwracał się w stronę lasu padł strzał. Łoś padł w ogniu, co - z uwagi na wielkość tego zwierza - wzbudziło natychmiast moje podejrzenie o skuteczność strzału. Podbiegłem do niego i gdy ten, leżąc na boku, podnosił przedni badyl w ostatnich konwulsjach, puściłem mu kulę w pierś, przez mostek. Byk był mój. Rzucamy się sobie w ramiona; Fred gratuluje mi byka, ja jemu wabu i stoimy, szczęśliwi i uśmiechnięci pośród tej głuszy patrząc na leżącego króla mszaru. Co to za zwierz i co za polowanie! Rozłoga niezbyt imponująca, ze 120 cm , może trochę więcej, piękne regularne i szerokie na ponad 40 cm łopaty, 21 pasynek, krótkich, za to piękne bojowe odnogi. Ten dzień będę wspominać, na pewno, jako jeden z najlepszych momentów mojej niemal 30 letniej przygody z łowiectwem. Stoję nad bykiem i widzę wychodzącą z wiatrołomu klępę, która, dość zdziwiona podchodzi do nas na 40 kroków, znudzona odwraca się i wolnym krokiem odchodzi w las. W czasie, gdy my ruszyliśmy w podchód Rynio, pozostawiony w kępie cisów, zobaczył drugiego byka, a nie wiedząc, że doszliśmy do innego, omal go nie strzelił. Usłyszał strzał i zdziwiony, do czego strzelam, gdy byk stoi przed nim, dał mu spokój. Jak się okazało nie wiedział, że byki są dwa. Obaj z Fredem, szczęśliwi ze wspaniałego polowania czekamy, na Rynia. Robimy zdjęcia. Fred rozpoczyna patroszenie, Rynio - jak zwykle - demonstruje miejscowym myśliwym, że sam też nie wypadł sroce spod ogona i rozpoczyna bielenie łba. A ja stoję w słońcu i podziwiam niezwykłe piękno tej dzikiej krainy, roziskrzonej milionami różnokolorowych światełek. Z zadumy wyrywa mnie widok 4 caribou, które - nie bacząc na naszą obecność - próbują przeciąć mszar w odległości ok. 400 m od nas. Szeptem "wykrzykuję" do Freda i Rynia CARIBOUUUUUU!!!!!! Natychmiast ruszają na podchód. Widzę, jak zachodząc pod wiatr zbliżają się do chmary. Jednak ta, nagle zmienia kierunek, przyspiesza i znika za wzniesieniem. Widzimy je jeszcze z daleka, jak wchodzą do lasu. Po wypatroszeniu, przy użyciu siekiery i noża, siekierą Fred odbija łopaty z kawałkiem czaszki i postanawiamy wziąć "trochę" mięsa korzystając z faktu, że jest nas trzech. Wycinamy z szynek 2 kulki, wyjmujemy 2 polędwice, pół schabu, pół wątroby i serce. Dość, waga zbliża się do 30kg!!! Ładujemy Fredowi na plecy w worek sizalowy i na specjalny stelaż (t.zw. Alaskan frame), ja zabieram swój plecak, sztucer i skórę na medalion (też dobre 25kg), a Rynio z plecakiem Freda, sztucerem i trofeum zamyka pochód. O ile droga rano wydawała się "uciążliwa" ze względu na zapadanie się w błoto i grząskie mchy do kostek, o tyle teraz obładowani niemiłosiernie brniemy często zanurzeni w mszar do połowy łydek. Idziemy wolno, głęboko oddychając przez usta. Po godzinie robimy postój na łączce z kilkoma głazami. Siadamy na nich tak, że to plecak spoczywa na kamieniu, a my wisimy przypięci do nich paskami. Wstajemy z trudem i brniemy dalej pod górę, znowu przez rzekę, którą forsujemy dość łatwo - przynajmniej dno rzeki jest twarde i nie trzeba wyszarpywać nogi przy każdym postawionym kroku. Dalej pas krzewów, mszar i znowu krótki odpoczynek - tym razem nie siadam, bo miałbym problem ze wstaniem. Zginam się wpół tak, że plecak nie wisi na ramionach tylko "swobodnie spoczywa" na plecach. Po kilkudziesięciu sekundach ruszamy dalej. I tak jeszcze dwie godziny "zginając się wpół" coraz częściej, przekraczamy las, okrążamy jezioro i docieramy do samochodu. Po zrzuceniu plecaków na samochód po prostu odrywam się od ziemi, czując niezwykłą lekkość swojego ciała. Wspaniałe uczucie i nagroda za 3,5 godzinny trudny marsz. Wspaniała przygoda dobiega końca. Jeszcze tylko zdjęcia terenu, gdzie strzeliłem byka, wsiadamy do samochodu i szczęśliwi wracamy do obozu. Przyjeżdżamy już po ciemku. Następnego dnia próbuję strzelić tego misia, którego widziałem wcześniej. Jednak jest fatalna pogoda, wieje potwornie silny wiatr i leje deszcz - normalka o tej porze roku. Nie widzimy nic. Wracamy do obozu, a po lunchu jedziemy pod granicę parku. Spotykamy po drodze samochód Grzesia. Stajemy i Rynio spostrzega Grzesia i jego podprowadzającego, schodzących z góry. Pokazuje mi kierunek... Ja widzę, ale byka łosia, a za chwile i Grzesia. Byk schodzi w ich kierunku po otwartym i jest za nimi może nie dalej niż 200m. A chłopcy, nie odwracając się, idą w dół. Machamy rękami, krzyczymy, w końcu Fred włącza klakson. I dalej nic, idą z wiatrem. Niestety tylko byk to usłyszał i lekkim kłusem przemierza otwarty mszar oddalając się od Grzegorza. Szkoda, bo była dobra szansa. Byk nie był zbyt mocny, ale byłoby widać, że to już łoś. Wracamy na kwaterę. Po powrocie Grześ, z niedowierzaniem wysłuchuje naszej relacji i nie mając już gorzały, kładziemy się spać. Następny dzień, ostatni, wita nas znowu wiatrem i deszczem. Jadę, znów z Taksówkarzem, w miejsce gdzie widzieliśmy misia. Wywiewa nas z góry, więc schodzimy w dół, do samochodu. Patrzę przez lornetkę, na mszar i widzę bardzo mocnego byka caribou, który kręci się przy chmarze 6 łań i nieco słabszym byku. Jedziemy do obozu, by powiedzieć o tym Ryniowi. Niestety, a może nie, Rynio ma już swojego byka. W niedzielę rano pakujemy rzeczy i ruszamy w drogę powrotną. Tuż przed Deer Lake widzimy leżącego przy samej drodze niedźwiedzia. Cofamy samochód. Miś, dość ładny samiec, jest jeszcze ciepły. Najwyraźniej ktoś dopiero, co go potrącił. Mamy 2 licencje na niedźwiedzia, więc postanawiamy nie marnować zwierza. Zabieramy go i bielimy. Miś był dostrzelony na łopatkę, chyba z krótkiej broni. U nas nieszczęsne jeże, a tu baribale padają ofiarami cywilizacji. Jeszcze zdjęcie na pożegnanie przy tablicy ostrzegającej kierowców przed łosiami na drodze i samolotem przez Toronto, lecimy do Warszawy. Kapitalne, emocjonujące i wyzywające polowanie - jedno z moich lepszych w życiu - każdemu życzę, by coś takiego przeżył. Ja spróbuję, chyba, raz jeszcze za rok. Darz bór! - Krzysztof Ciemniewski
|