Na Końcu Świata...

Siedzę któregoś jesiennego wieczora w swoim myśliwskim pokoju i zastanawiam się nad wygospodarowaniem na ścianie miejsca dla świeżo odebranego popiersia baribala. Jest z tym problem i nie wiem, czy się tym cieszyć czy martwić. O powiększeniu domu czy innej podobnej inwestycji nawet nie chcę myśleć, wolałbym przeznaczyć pieniądze na jakiekolwiek polowanie i to jest poza dyskusją. A jednak, coś z tym trzeba zrobić... Nagle coś zupełnie innego zwraca moją uwagę. Mam trofea z Europy, Afryki i Ameryki, a ŻADNEGO z Azji!! Wzrok sam biegnie w stronę leżącego na podłodze czarnego niedźwiedzia. Niedźwiedź!! Tak, brunatny!! Ale gdzie go powieszę? I tylko przez chwilę mam wątpliwości: nigdzie, będzie stać na podłodze!!
Decyzja co do wyboru gdzie mam wyjechać, kiedy i jak zajmuje mi, oczywiście, niemało czasu. Z natury, jak każdy zresztą człowiek, nie jestem wybitnie pracowity. Jednak staram się wszystko, czego się podejmę, realizować skrupulatnie i perfekcyjnie. Kilkutygodniowe rozpoznanie w internecie, na stronach SCI i amerykańskich portalach łowieckich doprowadza mnie do wniosku, że prawdziwe wyzwania i dobre trofea to już nie Kamczatka, a druga strona Morza Ochockiego, Kołyma. Tereny carskich zsyłek to ziemie niedostępne, dzikie i - w jakiejś części - niezbadane do dzisiaj. Zachwycałem się kiedyś, jako dużo młodszy człowiek, filmem Kurosawy "Dersu-Uzała" i nie śniło mi się w tamtych czasach, że taką wyprawę będę mógł kiedyś zrealizować. Tak, to będzie Kołyma, decyduję i takiego szukam organizatora. W końcu, udaje mi się znaleźć rosyjskiego agenta z siedzibą w Chicago (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi). Firma w USA daje większy komfort, bezpieczeństwo i łatwość w korespondencji niż partner gdzieś na końcu świata. Niestety, nie mogę znaleźć innych chętnych do wyjazdu kolegów i zostaję sam. A polować samemu lub w nieznanym towarzystwie to tak, jakby spędzać Święta bez swoich bliskich lub w restauracji, wśród całkiem obcych ludzi. Mogą się okazać sympatyczni, ale może być inaczej i o wymianie ich w trakcje Wigilii nie ma co marzyć. Tak samo może być gdzieś, na końcu świata, gdyby pozostali myśliwi okazali się np. zwykłymi strzelaczami!!! Nie zastąpię ich, przecież, pstryknięciem palców na Rynia, Maćka, Andrzeja czy Mariusza... 
W końcu ustalam termin, wiosenny. - Wyjeżdżam w połowie maja na 2 tygodnie, mówię żonie i na razie nie wspominam, dokąd. Na szczęście, jak zwykle mnie nie pyta.
Niedźwiedzie gromadzą się wtedy na mniejszym niż jesienią obszarze, łatwiej więc będzie wybrać dobre trofeum. A i jakość futra, podobno, dużo lepsza. Nie mam, również, żadnych obaw o śnieg, bo ten topnieje tam w sierpniu, a już we wrześniu zaczyna padać nowy. W wielu miejscach nie znika nigdy i dlatego, nawet dzisiaj, podobno, można tam znaleźć ciosy i kości mamutów.
Przygotowania do wyjazdu trwają całą zimę, głównie kompletuję sprzęt, bo polowanie to będzie dla mnie całkowicie nowym doświadczeniem. Mamy polować przy użyciu skuterów śnieżnych! Potrzebuję odpowiednie ubranie i obuwie, gogle, kremy, filtry, specjalne rękawice itp.
Czytam opracowania o polowaniach na niedźwiedzie, samych drapieżnikach i - w końcu - o terenach, na których mam polować. Tych ostatnich, zresztą, najmniej. Znajduję, jedynie, dwa reportaże kilku młodych ludzi z Polski, którzy motocyklami odwiedzili Kołymę jesienią. Opisują przepiękne krajobrazy, surowy klimat i przyjaznych ludzi. Mnóstwo tam śladów po zesłańcach i ich potomkach, zresztą nie tylko polskich. Nawet żona właściciela firmy, która organizuje wyprawę na miejscu - jak się potem okaże - jest potomkinią polskich powstańców i dużo rozumie po polsku.
Wreszcie nadchodzi ten dzień, od rana jestem mocno podekscytowany i stan ten udziela się nawet mojej żonie, która odwozi mnie do Warszawy. Uspokajam sie dopiero, o dziwo, w samolocie. W zasadzie nie lubię, przecież, latać... Rejs bez historii i ląduję na Szeremietiewo, gdzie odbiera mnie Kola, przedstawiciel organizatora, załatwia odprawę i konfiskuje broń... Nie mógłbym trzymać jej w hotelu, bo nie w tej prowincji mam polować. Po formalnościach zawozi mnie do hotel, który wczesniej zarezerwowałem. Umawiamy się następnego dnia, rano; ma dolecieć jeszcze 4 Amerykanów, z którymi będę dalej podróżować. Mam pewne obawy, bo wprawdzie nigdy z nimi nie polowałem, ale opinie w Europie na ich temat, są - co tu dużo mówić - bardzo niepochlebne; że skomercjalizowani, że tylko trofeiści i tym podobne bzdety.
O umówionej godzinie podjeżdża mikrobus, w którym siedzi Kola i 4 myśliwych, jeden młody, Frank i 3 w średnim wieku: Dave, Wilbur i Ron. Poznajemy się i jedziemy do odległego o kilkaset metrów lotniska. Mimo wcześniejszych obaw, wszyscy wydają się sympatyczni. Najbardziej Frank i Ron. Dave i Wilbur wydają się być zaskoczeni tym, że jestem Polakiem, ale w żadnym wypadku nie okazują mi wrogości. Obaj Południowcy z Florydy... Organizatora wyjazdu wybrali na corocznej Konwencji SCI w Las Vegas i to spośród wielu, wielu ofert. Zresztą to właśnie Amerykanie są główną klientelą syberyjskich polowań, a Rosjanie właśnie w Reno i w Las Vegas sprzedają najwięcej swoich ofert. Kto by pomyślał!
Kola, znowu, załatwia wszystko sprawnie i szybko. Nie za darmo, oczywiście. Po chwili siedzimy w samolocie TU-154, u którego - gdy wchodzimy po trapie - kawałek blachy poszycia kadłuba wyraźnie od niego odstaje! Zaniepokojony, mówię o tym stewardessie, - Niczewo! odpowiada i - naprawdę - wcale mnie to nie uspokaja. Lot trwa 9 godzin, z międzylądowaniem w Nowosybirsku. Tam wyganiają nas z samolotu do poczekalni i czekamy ok. 1 godziny. Gdyby nie ja Amerykanie zostali by w Zale Ażidania "na zawsze"; samolot zatankowany, a jedyny komunikat o boardingu pojawia się na świetlnej tablicy, oczywiście pisany cyrylicą.
Gdy w końcu dnieje, z okien samolotu widzimy pokrytą śniegiem bezkresną i górzystą krainę, poprzecinaną niezliczonymi rzekami i rzeczkami.
Lądujemy rano na lotnisku w Magadanie. Nawierzchnia pasa składa się z betonowych płyt, ułożonych z 10cm szparami!!! Podjeżdża wojskowy KRAZ z przyczepą autobusową i dowozi nas i resztę pasażerów do hali przylotów. Czego oni mogą tutaj szukać, myślę. Toż to KONIEC ŚWIATA!!!
Witają nas Irena, żona właściciela firmy i młody, sympatyczny kierowca, Jura. Przedstawiamy się i zaraz się okazuje, że nie tylko rozumieją po polsku, ale Jura stara się właśnie po polsku, a nie rosyjsku, do mnie mówić. A zaczyna od przeprosin za zsyłki i Sowietów!!! Tłumaczy, że oni tu nic nie wiedzą, bo nie uczą i nigdy nie uczyli ich tego w szkołach; ale on był w Polsce i dowiedział się o wszystkich tych okropnościach od krewnych. W ogóle nie przeszkadzają mu w tych wywodach pogranicznicy, którzy dość bacznie przyglądają się naszej rozmowie, a nawet - kto wie - czy nie rozumieją jej treści... 
Odprawę celną i paszportową załatwiamy w pół godziny, wsiadamy do mikrobusu i jedziemy do miasta. To jedyne większe skupisko ludzi w tej części świata. 150 tysięcy ludzi żyje tu kopiąc złoto, srebro, miedź i uran dla szczęścia i dobrobytu mieszkańców Moskwy i Sankt Petersburga. A tutaj średnia długość życia mężczyzn, przynajmniej górników, nie przekracza 45 lat!!! W zimie temperatura spada często poniżej 40 st. C, a w najcieplejszym lipcu rzadko przekracza 16. Kurort, więc, to nie jest...
Po drodze mijamy szopy-domy biednych ludzi, przeciętnych obywateli tej dalekowschodniej metropolii Federacji Rosyjskiej . Dla nich opowieści o bogactwach Kołymy to tylko nic nie znaczące, puste słowa, dźwięki. Podczas jazdy rozmawiam z Ireną, wypytuję o polowanie, tereny łowieckie, pogodę i - nieśmiało - o jej historię. O ile na temat polowania opowiada dużo i wyczerpująco, o tyle o sobie mówić za dużo nie chce. Nie naciskam i pytam, tylko, czy w obozie będziemy mieć alkohol; jeżeli nie, proszę o krótką wizytę w sklepie. - Wodki chwatit, odpowiada i muszę jej wierzyć na słowo. Amerykanie siedzą bez słowa, ale wydają się być zadowoleni z faktu, że ktoś zna i rosyjski i angielski. Pytają tylko, co to za baraki, jakie zwierzęta tam trzymają....Nie wiem co odpowiedzieć, udaję, że nie rozumiem pytania i milczę, bo mi wstyd za Rosjan. Przecież to też Słowianie, nasi bracia. I czy to, rzeczywiście ich wina?
Nie dojeżdżamy do "centrum", zjeżdżamy w boczną drogę i zatrzymujemy się na lądowisku helikopterów. Czekamy w samochodzie, gdy dojeżdża do nas Sergey, właściciel firmy i jeszcze jeden myśliwy, Rosjanin. Przedstawia się: jestem Michaił.
Wszyscy wsiadamy do dość mocno wysłużonego helikoptera MI-9, piloci ładują nasz sprzęt, każą zapiąć pasy, nałożyć słuchawki i odpalają silniki. Hałas jest przeraźliwy, teraz rozumiem dlaczego w checking list znalazła się pozycja "stopery do uszu". Lecimy około 2,5 godziny, cały czas na północ. Szara, a miejscami już zielona, tundra powoli, acz systematycznie, zaczyna ustępować miejsca najpierw trochę ośnieżonym pagórkom, a już po chwili dość wysokim, bieluteńkim od śniegu górom. Widzimy doliny, czasem tylko, zarośnięte drzewostanami, których wielkości ani składu nie sposób ocenić z lotu ptaka. Po drodze, bodaj Michaił, zobaczył gdzieś niedźwiedzia, ale nikt mu nie wierzy... W końcu helikopter zaczyna zniżać lot i widzimy pod nami obóz, drewniane szałasy po dach zatopione w śniegu i machających do nas ludzi.
Helikopter siada, właściwie na brzuchu, bo płozy toną w puszystym śniegu. Rozpoczyna się żmudny wyładunek naszego sprzętu i załadunek trofeów i rzeczy myśliwych, opuszczających obóz. Polowali 9 dni w siedmiu i strzelili 12 sztuk. Największy ma 9 stóp i 3 cale!!! Potwór. Twierdzą, że wiele niedźwiedzi jeszcze się nie obudziło. Chwilę jeszcze rozmawiamy, a gdy śmigłowiec zabiera ich w podróż do domu, my zajmujemy nasze chaty, rozkładamy bagaże i - po chwili - spotykamy się na krótkiej, roboczej rozmowie w jadalni. Dictum jest takie: 3 z nas ma wsiąść na skutery i jechać jeszcze kilkanaście godzin na północ!! Sergey pyta o doświadczenia w jeździe na tym sprzęcie i sam decyduje, że pojadą Ron, Wilbur i Michaił. Dave, Frank i ja mamy zostać w obozie głównym. Nie wiem, czy się cieszyć, czy nie. Rozumiem, że do takiej podróży potrzebne nie tylko doświadczenie, ale również właściwy ekwipunek, a mnie brakuje maski do jazdy skuterem. Kilkanaście godzin non-stop, w kilkunastostopniowym mrozie, trzeba mieć zdrowie; i to po kilkunastu godzinach lotu w - co tu dużo mówić - niezbyt komfortowym samolocie.
Jeszcze przed ich wyjazdem sprawdzamy broń i grupa Sergeya, wraz z nim, rusza w kilkusetkilometrową drogę na północ. Żegnamy się i życzymy "połamania", każdy na swój sposób. Nie kryjąc swoich wątpliwości rozmawiam z Frankiem. - My też tak polujemy, czy u nas czy w Kanadzie; dadzą sobie radę, odpowiada spokojnie. Zaczyna do mnie powoli docierać, że o ile sprzęt i stosunek do ludzi w Rosji i w Ameryce to "trochę" różne bajki, o tyle tereny do polowania, a więc i metody muszą być podobne. I sam się sobie dziwię, że tak proste wnioski przychodzą mi do głowy dopiero tutaj...
Po ich wyjeździe, próbuję jazdy na jedynce SkiDoo, bodaj najlepszym skuterze na rynku. Jest to dla mnie, jak wspominałem, pierwszy raz w życiu i - jak zawsze w takich wypadkach - początki bywają trudne... A potem miało się okazać, że w pięć dni zrobiłem na nim 1200km!!! Wieczorem przydzielają nam przewodników. Alosza, którego "dostałem", próbuje - jeszcze raz - przekazać mi swoją wiedzę o arkanach jazdy na tej, z pozoru tylko, łatwej w obsłudze zabawce. Sam pochodzi z Tachtojamska, zapomnianej przez Boga, rzuconej na brzeg Morza Ochockiego, maleńkiej wioski rybackiej. Oni, chyba, rodzą się na skuterach i poruszają na nich, bodaj lepiej, niż na własnych nogach. Sam nie wiem, czy to pomaga. Zobaczymy.
Dzień w maju długi: wschód ok. 02:00 w nocy, a zachód 10 minut przed północą! Leżący śnieg, póki słońce nisko, zmarznięty jest na kamień. Jednak, gdy oprą się na nim pierwsze wiosenne promienie, robi się grząski jak kasza i tylko płozy skutera pozwalają jadącemu utrzymać się na powierzchni. Wstajemy codziennie rano tak, by zdążyć odjechać - po zamarzniętym jeszcze śniegu - jak najdalej od obozu. Umożliwia to rozwijanie naprawdę dużych, nawet 100km/h, szybkości. A terenu do opolowania to po prostu miliony hektarów. I, oczywiście, szansa strzelenia dobrego niedźwiedzia, jest prostą funkcją czasu i ilości kilometrów otropionych dolin, jak zawsze...
Alosza jeździ oczywiście przede mną i ciągnie tobogan z paliwem, derką na ewentualne trofeum i jakimś drobnym sprzętem. Zasuwa niemiłosiernie i tylko rzadko sprawdza, czy jadę za nim. Troche mnie to wkurza i niepokoi. Co będzie, gdy się wywrócę, zsunę z jakiegoś wysokiego stoku, złamię rękę albo nogę, a w najgorszym przypadku runę gdzieś w przepaść. A on zorientuje sie po godzinie lub dwóch!!! Pokonujemy wzniesienia, na które, normalnie, bałbym się wejść, i zjazdy, których nie pokonałbym nawet pieszo..... Nie mam, jednak, wyjścia i jadę za nim, omijając dziury, które - podskakując na nierównościach - wybija ciągnięty przez niego tobogan.
Z czasem oswajam się z tą sytuacją i przestaję się tym w ogóle przejmować; raz czy dwa wykładam się elegancko, lecz sam ustawiam skuter na płozach i gonię Aloszę. Teraz interesuje mnie bardziej coś zupełnie innego. Na tej śnieżnej - wydawałoby się - pustyni, może nie roi się od tropów, jednak widać ich co nie miara!! Głównie zwierzyna drobna, zające, pardwy i lisy. Jednak dużo też tropów niedźwiedzich, a samych niedźwiedzi widzimy też niemało!!! Dość powiedzieć, że pierwszego dnia, do 15:00, naliczyłem ponad 30 sztuk i przestałem liczyć!!! Niczym w cyrku: małe, większe, samce i samice z młodymi. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że problemem jest nie to czy, a jakiego uda mi się strzelić misia. I myśl ta - nie da się ukryć - dodaje mi otuchy...
Stajemy z Lochą, by coś przegryźć; filmując schodzącą ze zbocza naprzeciwko niedźwiedzicę z 3 maluchami ustalamy, że nie interesuje nas, przynajmniej na razie, trofeum mniejsze niż 8,5 stopy. Jeszcze tego dnia spotykamy 2 misie po ok. 8 stóp: - Malienkij! ocenia Locha i jedziemy dalej.
Polowanie wygląda, z grubsza tak: jeździmy i szukamy świeżych tropów niedźwiedzi, które wyszły z gawry i szukają pożywienia. Po okresie hibernacji są strasznie głodne, a żeru niewiele. Szukają głównie roślinnego i to wyłącznie na pozbawionych grubej pokrywy śniegu szczytach gór. Przechodzą więc, czy chcą czy nie, doliny w drodze na kolejne szczyty. Inna możliwość spotkania to zlokalizować misia odpoczywającego, w słońcu, na jakimś dostępnym dla skutera wzniesieniu. Ale to się raczej nie zdarza. Wreszcie możemy szukać takich, które idą w stronę morza lub rzeki, by zaspokoić głód rybami i padliną, wyrzuconą na brzeg.
Jeżdżąc dziesiątki i setki kilometrów, często spotykamy misie, lecz zwykle są za małe i za młode. Raz widzimy samicę, wychodzącą z gawry na ośnieżonym, północnym stoku, a za nią gramolące się na świat malutkie, puchate kuleczki. Cóż za widok! Spotykane samce, Alosza, a za nim ja, objeżdżamy dookoła skuterami w promieniu kilku, kilkunastu najwyżej metrów i jeżeli nie nadają się na strzał, jedziemy dalej. Miś zostaje za nami i pewnie nie może się nadziwić temu, co go właśnie spotkało.
Póki zwierzę jest na otwartej przestrzeni, nie ma problemu, jest to względnie bezpieczne. Przecież niedźwiedź nie dogoni skutera. Jednak 2 razy tropiliśmy w gęstej łozinie, nad brzegiem zamarzniętej rzeki. Dla Lochy to pestka, kluczył po tropie jak najlepszy slalomista; dla mnie to nie lada wyzwanie, a gdy przyszło misia okrążyć, skóra mi ścierpła na grzbiecie. Co będzie, gdy osaczany zwierz postanowi przedrzeć się przez napastników i trafi na mnie!! Nie miałbym najmniejszej szansy ucieczki, a i oddanie celnego i skutecznego strzału, w tych warunkach, było niemal niemożliwe. Szczęśliwie dla mnie, zostawiliśmy oba samym sobie.
Jedziemy w dół rzeki, potem wzdłuż brzegu morza i widzimy kolejne dwa; bez lornetki widać, że są to średniej wielkości samce. Oglądamy je spokojnie i odpoczywamy chwilę. Temperatura w słońcu jest chyba dodatnia, jesteśmy przecież blisko morza! Nie zważając na to Alosza rusza w górę rzeki i po kilku kilometrach postanawia ją przeciąć. Wydaje się zamarznięta, jednak gdy skuter Lochy mija jej środek, ciągnięty przez niego ciężki tobogan zapada się w wodę i niemal wciąga go za sobą. - Dawaj, dawaj! krzyczy i pokazuje mi, bym się rozpędził i spróbował rzekę "przeskoczyć". Udaje się z trudem, ale jestem, szczęśliwie, na drugim brzegu. Co teraz? Tobogan jest cały pod kaszą: wody, lodu i sniegu, a skuter"stoi dęba" z przednimi płozami w powietrzu!! Rzuca mi linę, zapinam ją do mojej maszyny i próbuję go wyciągnąć. Nie daję rady mimo wielokrotnych prób. To, że skuter dokopuje się do ziemi też nie pomaga. Za ciężko. Locha odpina przyczepkę, zapina do swojego skutera linkę tak, by móc wyjechać najpierw sam swoim, a potem, już w dwa, wyciągnąć tobogan z wody. Manewr się udaje i po 3 godzinach zmagań ze śnieżno-wodnym żywiołem odpoczywamy zmęczeni i pijemy soczek. Siedzę zmęczony, mokry, ale i szczęśliwy, gdy nagle przychodzi mi do głowy prosta i banalna, wydawałoby się, myśl; pytam więc: - A co by się stało z nami, gdybym i ja się "utopił"? Masz telefon satelitarny? - Nie znaju, a tieliefona u mienia niet! Jesteśmy sto, może dwieście kilometrów od bazy, nikt nie wie gdzie, nie mamy łączności, a poruszanie się pieszo po śniegu dłużej niż 3-4 godziny dziennie nie wchodzi w rachubę!! Ot, rosyjska beztroska...
W drodze do bazy jedziemy jeszcze do meteorologów, którzy, w dwójkę, na 3-letnim kontrakcie, siedzą w stacji nad brzegiem morza i odczytują zapisy instrumentów pomiarowych. Sami. Mają skuter, zapas paliwa, strzelbę, konserwy i wędki. To wszystko. Zapraszają nas do siebie, przygotowują skromny posiłek z ryb, napełniają stakany samogonem i opowiadają, jak to dzień wcześniej miś wyjadł im odłowione krewetki, które mroziły się na progu!! Bardzo sympatyczni ludzie. Żegnamy się i ruszamy w drogę powrotną. Nie dalej jak kilometr od stacji Alosza najeżdża skuterem na niedźwiedzia, który się właśnie obudził i próbował wyjść z gawry. Omal go nie przewrócił; Aloszę, oczywiście. Jednak spłoszony, szybko chroni się pod ziemią; oczywiście miś... - Kto w to uwierzy, myślę, rejestrując w pamięci to na swój sposób komiczne, ale i bardzo groźne zdarzenie. Po powrocie wypijam z Frankiem - bo Dave już śpi - "po jednym" i zmęczony kładę się spać.
Nasze szałasy, zbudowane są z podwójnej, zachodzącej na siebie deski i zatopione, niemal po dach, w śniegu; są naprawdę ciepłe. W każdym piecyk żeliwny i codzienna, świeża porcja suchego drewna, 4 prycze z materacami, przy każdej półeczka i szafka. Nawet nie wchodzę w nocy do śpiwora, tak jest przyjemnie. Posiłki przygotowuje kucharz z dużym doświadczeniem, są urozmaicone i bardzo smaczne. Był kiedyś szefem kuchni w dużej restauracji w Jekatierinienburgu. Wieczorami, z Frankiem i Dave'm, "demolujemy" w jego jadalni zapasy alkoholu Sergeya. Z umiarem. A wszystko dlatego, że Frank już pierwszego dnia strzela misia 8 i 3/4 stopy i zanudza się całymi dniami sam w obozie. Wieczory upływają nam, więc, miło głównie za jego sprawą. Szybko się okazuje, iż nasze łowieckie temperamenty i stosunek do łowiectwa - mimo oczywistych różnic - są bardzo zbliżone. Także Dave, który jest z nas najstarszy, okazuje się być wspaniałym towarzyszem biesiad, dobrym i spokojnym człowiekiem, choć jego udział w "konsumpcji" znacząco zaniża średnią dla grupy...
Trzeciego dnia Dave strzela pięknego niedźwiedzia o ciemnym, niemal czarnym, futrze. I to na padlinie misia, którego 2 dni wcześniej położył Frank.Tylko mnie ciągle szczęście nie dopisuje. Widzę je codziennie, kilka, kilkanaście, ale żaden z nich - jak dotąd - nie jest dość duży, by go strzelić.
Nazajutrz wyjeżdżamy wcześniej, jeszcze po ciemku i mkniemy na północ nie zważając na żadne tropy. Po kilku godzinach takiej jazdy wjeżdżamy w wysokie góry. Widzę, po raz pierwszy w życiu, kierdel owcy śnieżnej, jedynego większego ssaka poza niedźwiedziem na tej nieprzyjaznej ziemi. Jeździmy teraz wolno: po przełęczach zasypanych lawinami i dolinach, wjeżdżamy na wysokie, płaskie góry.Widoki zapierają dech w piersiach, ale wszystko na nic. Świeżych tropów jak nie było, tak nie ma...
Wracając, zjeżdżamy w przełęcz zasypaną lawiną tak, że tworzy jakby górkę w jej środku. Stajemy i Alosza pokazuje mi 2 niedźwiedzie po lewej stronie nad nami, najwyraźniej młodego samca i samicę. A ja widzę niedźwiedzia po prawej, samego. Ruja, jak widać, trwa w najlepsze. Samce, gdy opuszczają gawrę, wchodzą w ruję tylko wtedy, gdy samica nie ma lub już nie karmi młodych. Tak długo jak karmi, nic z tego... Samce, więc, starają się zabić młode, a gdy samica zbyt zapalczywie broni maluchy, zabijają i samicę. Młode, zresztą, od razu zjadają. Podobny proceder jak u lwów, choć inny klimat, kontynent i cała reszta. Okropne, ale tak to już natura ułożyła. Patrzę, więc, na misia po prawej stronie i pytam Lochę o niego: - Charoszyj? - Nie znaju. Czekamy, aż się ruszy, gdy on przygląda nam się z ciekawością. W końcu Alosza mówi, że wystrzeli w powietrze, a ja mam się przygotować. Wyjmuję plecak ze schowka, kładę na siedzenie i repetuję sztucer. Czekam. Locha strzela, para z lewej strony uchodzi, a "nasz" wstaje i powoli zaczyna iść w górę. Patrzymy chwilę przez lornetki i w końcu słyszę: - Strielaj! Odległość już bardzo duża, ponad 250m. Ale, cóż to dla .375 H&H Magnum i zaledwie 17,2 grama pocisku, myślę, i ściągam spust mierząc 10-20 cm nad głowę odchodzącego niedźwiedzia. Widzę w lunecie, jak kula uderza w skałę tuż nad łbem drapieżnika, więc repetuję i szybko strzelam drugi raz. Kula uderza w tuszę, słyszę to, a niedźwiedź zaczyna rolować w dół! - Dawaj, dawaj! Krzyczy Alosza i ponagla mnie, bym odjechał, bo nie wiadomo, czy niedźwiedź będzie martwy. Gdy leży już na dole bez ruchu, podjeżdża i daje mu strzał łaski.
Widziałem, gdy toczył się w dół, że nie jest duży i jestem wściekły. Locha patrzy na niego i - po chwili milczenia - mówi: - Niczewo, achotimsia dalsze, nie gawari niczewo Sergeyu! Po czym wycina mu woreczek żółciowy, ja robię parę zdjęć i ruszamy dalej... Nie jestem zachwycony, ale chęć dalszego polowania i zdobycia dobrego trofeum tym razem zwycięża zwykłą, łowiecką przyzwoitość. To nie moja wina, myślę, a niedźwiedzi tu zatrzęsienie; tusza tego pozwoli, może, przeżyć innemu! Jednak te tłumaczenia nie uspokajają wcale mojego sumienia... Wracamy do obozu i opowiadam wszystko chłopakom. - Nic się nie martw, twój jeden to nic w porównaniu z ilością zabijanych tu niedźwiedzi i to tylko dla żółci. To stanowcze twierdzenie towarzyszy łowów pomaga tylko trochę; i czy na długo?
Piątego dnia, wszyscy przewodnicy i ja ruszamy, by w końcu dostać mojego misia. Dzwonił Sergey, mówił, że "grupa północna" ma wszystko, co chciała i wracają wieczorem.Wszyscy, tylko nie ja. Od tego zależy, czy będziemy mogli wcześniej wracać do Magadanu, a na tym przede wszystkim zależy organizatorom. To właśnie dodaje mi otuchy i miało kapitalne znaczenie. Nikołaj, szef podprowadzających, jedzie z nami: wie, o jakimś wielkim, starym niedźwiedziu i właśnie jego będziemy szukać!! Wreszcie nie jedziemy całkiem w ciemno. Rozjeżdżamy się na dwie grupy, Alosza, Dima i ja jedziemy w dół, a Nikołaj i Fiodor w górę zamarzniętego i zasypanego kilkumetrową warstwą śniegu, koryta rzeki. Umawiamy się za dwie godziny w jakimś, im tylko znanym punkcie. Tropimy i nic. Wracamy na spotkanie i tu, Nikałaj, pokazuje nam na szczycie góry leżącego drapieżnika. Patrzę przez lornetkę i widzę brunatny kształt misia, wygrzewającego się w słońcu. Odległość bardzo duża, kilkaset metrów i nie ma mowy o podjeździe skuterem. Chyba, że... Dima i Locha siadają na swoje maszyny, wołają mnie i mkniemy doliną do podnóża góry. - Spróbujemy podjechać jak najbliżej i wystraszyć go strzałami, mówią i ruszamy w bardzo stromy podjazd. Ta część góry jest mocno nasłoneczniona, więc ja, mało doświadczony w tego typu "rajdach" grzęznę w miękkim śniegu niemal natychmiast, a oni jadą dalej. Wyżej i wyżej, aż tracę ich z oczu. W pewnej chwili słyszę kilka, może kilkanaście strzałów i widzę 200 - 300 m nad sobą przesuwającego się niedźwiedzia. Zrywam sztucer z ramienia, ale jest za późno, niknie za górą. Słyszę silniki skuterów obu przewodników; prawie na mnie wpadają. Błyskawicznie wykopujemy mój ze śniegu, nawrót i walimy w dół z szybkością, na pewno, ponad 100 km/h. Na dole ostry skręt w lewo i okrążamy górę. To dobre 20 km. Dojeżdżamy, w końcu, do wąwozu po drugiej stronie, gdzie spodziewamy się go spotkać. Dima zostaje, a ja z Lochą jedziemy powoli w górę. Wąwóz zaczyna się zwężać. Jest zasypany przez lawinę. Jedziemy coraz wolniej, gdyż obie ściany, niemal pionowe, często prawie się stykają i z trudem prześlizgujemy się między nimi. Co gorsza, jak to z lawiną: lewa strona dna wąwozu jest znacznie niżej niż ta, z której lawina zeszła, więc często opieramy się o jego ścianę. Jest południe, świeci słońce, a my jedziemy coraz wyżej. Jestem naładowany, tak blisko szczęścia jeszcze nie byłem... W pewnej chwili, Locha szepcze: - Miedwied, strielaj! Spoglądam w górę i widzę idącego powoli krawędzią wąwozu drapieżnika. Nie zwraca na nas uwagi. Powoli, unikając gwałtownych ruchów, zdejmuje sztucer i - gdy miś na chwile staje - naprawdę szczęśliwy pociągam za spust. Klik i nic! Niewypał, myślę i błyskawicznie repetuję. Naciskam spust, dalej nic!!! Krew napływa mi do głowy. Repetuję i znowu nic, a miś spokojnie niknie za brzegiem wąwozu. Po chwili pojawia się sto metrów dalej, a ja znów nie mogę wystrzelić! Znów repetuję, składam się i wreszcie wystrzał, widzę w lunecie, że dostał w łapę, ale wywraca się i tarza na śniegu. Przeładowuję, by go dostrzelić; I ZNÓW STRZAŁ NIE PADA!!!! Wszystko trwa sekundy, a dla mnie czas się zatrzymał: nie wierzę własnym zmysłom, to niemożliwe, to się nie dzieje naprawdę. Na pewno zaraz się obudzę...
- Dawaj, dawaj!! Krzyczy Locha, wsiadam na skuter jak w transie i szybko, na ile jest to możliwe, jadę w górę za nim. Nie mogę zrozumieć co się stało, 5 niewypałów, po kolei; to sie po prostu nie zdarza, nigdy, nikomu!!!
Jedziemy około 2 kilometrów. Gdy poziom dna wąwozu zrównuje się z jego brzegiem, wjeżdżamy na dość duży płaskowyż. Mimo okularów słonecznych oczy bolą od patrzenia na ten dywan z miliardów skrzących się w słońcu śnieżynek. Gdy wzrok się w końcu oswaja widzę mojego niedźwiedzia, który siedzi 300 m od nas na śniegu i szarpie swoją postrzelona łapę. Powraca nadzieja. A zwierz jest ogromny i stary, uszy malutkie, niemal niewidoczne, szeroko rozstawione po obu stronach głowy. - Ubij jewo, krótko szepcze Alosza i spokojnie zapala papierosa. Siadam na skuter i powoli podjeżdżam. Gdy mam już tylko 70-80m, schodzę ze skutera, staje na płozie, zdejmuje sztucer i spokojnie ściągam spust. Klik i znów, jak poprzedni, nic. Co za idiota ze mnie, żeby znów próbować tym złomem!!! Tymczasem, na takie dictum, miś zostawia "swoją robotę" i rusza w moją stronę. Wskakuję na skuter, zawracam i mknę ile mocy w silniku do Aloszy: - Dawaj wintowku! Niemal krzyczę do niego, a on - widząc obłęd w moich oczach - wręcza mi broń i odpala skuter. Ranny miś wrócił w wąwóz w sobie tylko znany sposób; tam są niemal pionowe ściany! Jedziemy blisko siebie - tym razem - bardzo powoli i ostrożnie. W każdy załom czy ostrzejszy zakręt - gdy nie widać co się za nim znajduje - wypychamy pusty skuter Aloszy, a ja stoję gotowy do strzału. Broń to dość licha, 308 Win. z pełnopłaszczowymi, wojskowymi pociskami, ale to lepsze niż nic... Za którymś z rzędu załomem widzimy niedźwiedzia, który siedzi i dalej ogryza swoją łapę. Strzał w łeb kończy to jakże emocjonujące i niebezpieczne polowanie. MAM GO, wreszcie!!!!!!
Robię na śniegu orła ze szczęścia, a Alosza pokłada się ze śmiechu.
Słyszymy silniki i widzimy Dimę i Nikałaja, którzy przyjechali zobaczyć co się dzieje. Układamy niedźwiedzia na śniegu i robimy zdjęcia. Nikałaj mówi, że miś jest tak stary, że w następnym roku już by z gawry, pewnie, nie wyszedł. W trójkę bielą tuszę i już po chwili, szczęśliwi, jedziemy do obozu. Jeszcze tego samego dnia Ewenka, który był w obozie chłopcem od wszystkiego, z grubsza preparuje czaszkę. Ja, natomiast, próbuję ustalić, co się stało z moim sztucerem. Próba z inną amunicją nic nie wyjaśnia, dalej nie da się strzelić. Moja amunicja odpala, bez problemu, z innej broni. Jak się, później, okazało poprawiana przez rusznikarza iglica wykruszała się i nie zawsze zbijała spłonkę!!!
Na miejscu są już wszyscy, "północni"mają w trzech osiem trofeów!!! I nasze 3, to wspaniały pokot 11 niedźwiedzi w 5 dni!!!
Skóra misia Franka i mojego są największe, reszta trofeów nie schodzi poniżej 8 stóp. Natomiast czaszka mojego niedźwiedzia jest zdecydowanie największa i choć to przecież nie takie ważne, jest - jak sądzę - nagrodą za trud, jaki w jej zdobycie włożyłem.
Już wspólnie zastanawiamy się co robić. Polowanie mamy opłacone jeszcze przez kolejne 6 dni, ale zostanie w obozie grozi załamaniem pogody i potencjalnymi trudnościami w jego opuszczeniu. Do tej pory mieliśmy niebywałe szczęście, ani razu nie padało i nie było jednego, choćby, dnia bez słońca. Pora roku nie zachęca jednak do igrania z aurą i decydujemy się - jak się potem okazało - słusznie na powrót. Dalej już o tym nie myślimy i całe popołudnie i wieczór świętujemy, a choć wódki już nie było, zabawa trwała niemal do północy.
Następnego dnia rano przylatuje helikopter, ładujemy cały sprzęt, trofea i część skuterów, żegnamy się z naszymi przewodnikami, którzy zostają, by likwidować obóz. Trwało to podobno jeszcze miesiąc!!! 
Po 3 godzinach lotu lądujemy w Magadanie. Jedziemy do biura Sergeya, które mieści się w dużym budynku, niedaleko centrum miasta. Jest w nim również duży sklep ze sprzętem łowiecki, wędkarskim i traperskim i zaplecze magazynowe. Wybór sprzętu i ubiorów bogaty; widać, że firma ma kontakty z Amerykanami. W jednym z magazynów, właśnie, rozwieszamy skóry i wykładamy czaszki, a Sergey każe włączyć wentylatory. Skóry chcemy zabrać ze sobą; świeże ważą ponad 40 kg; i jeszcze czaszki! To, w warunkach rosyjskich, a i potem polskich, minimum 450 Euro dopłaty za nadbagaż. Skóra wysuszona waży "tylko" ok. 25kg... Przez 6 dni trochę podeschną!
Próbujemy przebookować lot, bezskutecznie. Jedynie Michaił, przez Władywłostok, poleci do swojego Jekatierinienburga. Ale 2 dni musi i tak z nami poczekać. Nie mając wyjścia lokujemy się w hotelu, jedynym w mieście, gdzie opłatę za pobyt wnosi się na początku, a nie na końcu. Dostajemy z Frankiem dwójkę. Wilbur z Davem, a Ron z Michaiłem. I bawimy się przez ten tydzień naprawdę nieźle... 
Ale to temat na zupełnie inną opowieść. Spotkanie z Anglikiem, myśliwym, który wizytował brytyjską kopalnię srebra (!) na Kołymie czy największe, luksusowe dyskoteki, jakie widziałem na oczy, gdzie blisko 90% bawiących się osób to żony, córki albo matki pracujących w kopalniach kruszców górników! Sklepy jubilerskie, zawalone diamentami i kapiące złotem, bez ochrony, alarmu czy choćby krat w oknach: - Kto tu co ukradnie!? Tu nie ma jak i dokąd uciec: do najbliższego miasta jest 2500 km, a jedyna droga pilnowana jest przez wojsko i milicję, słyszymy wyjaśnienia!! Panująca wokół straszliwa bieda przeraża. Wszędzie szalona drożyzna i tylko wódka i papierosy są tu naprawdę tanie. Ludzie zarabiają po kilkaset dolarów na miesiąc, ale opłacenie nawet drewnianej szopy-mieszkania pochłania 90 procent dochodu. Umierają na ulicach i nikt się nawet nie odwróci!! Straszny kraj. Z przepiękną i dziką przyrodą. Odwiedzamy muzea, których w mieście jest kilka. Część z nich powstała DOPIERO (!?) za czasów Prezydenta Jelcyna i pokazuje martyrologię ludzi w gułagach. A nad Magadanem króluje wielki pomnik ku czci zamordowanych i zagłodzonych na śmierć. Opuszczamy to miasto bez żalu. O nim chcemy jak najszybciej zapomnieć. 
Po przylocie do Moskwy Frank proponuje mi, bym został jeden dzień dłużej. Ma opłacony pokój dwuosobowy na samym Placu Czerwonym i moglibyśmy zwiedzić, razem, Moskwę. Próby znalezienia kogokolwiek w biurze LOTu, oczywiście, kończą się na niczym. Z żalem, więc, żegnam swoich nowych przyjaciół w nadziei, że to nasza nie ostatnia wspólna wyprawa. Kola załatwia mi sprawnie odprawę celną trofeów i broni i po 2 godzinach ląduję, wreszcie, w Warszawie. Odprawa celna misia trochę się przeciąga, ale moje wyjaśnienia, dokumenty, które miałem ze sobą, wcześniejsza korespondencja z MŚ i Głównym Lekarzem Weterynarii oraz wyjątkowa życzliwość Kierownika Zmiany UC Okęcie pozwoliły na sprawne i szybkie zakończenie formalności.
Cóż można dodać do tej opowieści. Urzekający, dziki i surowy kraj na końcu świata. Niezwykle wyzywające polowanie, wymagające od myśliwego sprawności, siły i odwagi oraz wspaniałe, majestatyczne wręcz, trofeum.
Nigdy, jednak, nie da się zapomnieć bezmiaru nędzy i morza życiowych tragedii całych pokoleń nieszczęśliwych mieszkańców tej przepięknej krainy.
Aaa... warto było, mimo wszystko... 
Po zmierzeniu miś ma 8 i 3/4 stopy (2,72 m), a czaszka 26,2 pkt SCI i złoty medal. 

Darz bór! - Krzysztof Ciemniewski