Wspomnienia z Afryki - Namibia 3-8.05.2008r.
Przygotowania do wyjazdu trwały kilka miesięcy. Gorączka przed podróżą, rzecz której w całym swoim myśliwskim życiu nie doświadczyłem, a poluję już ponad 30 lat, udzieliła się całej grupie. Było nas pięciu myśliwych i Basia - żona jednego z kolegów.
Spotykaliśmy się kilkakrotnie, omawiając co ze sobą zabrać, a raczej jak ograniczyć bagaż. Wszystko wydawało się ważne i potrzebne. Pytania, czy robić szczepienia ochronne czy też nie, jaki środek zażyć przeciw malarii, nie miały końca. U mnie dodatkowo należało dokonać szczegółowych badań, jako że noszę już drugi rozrusznik serca i właściwie żyję dzięki rytmowi tego urządzenia. Musiałem również sprawdzić, co z poziomem cukru i hormonami tarczycy, bo i z tym mam problemy. Obydwaj lekarze nie przejawiali entuzjazmu z mojego wyjazdu do Afryki, ale też nie zabraniali. Rada jednego z nich, abym zabrał ze sobą zaświadczenie o przeprowadzonej u mnie kuracji jodem promieniotwórczym, okazała się zbawienna. Przekraczając na lotnisku w Balicach bramki usłyszałem dość głośne pi...pi...pi..., jednocześnie stukot podkutych butów biegnącej straży granicznej, uzbrojonej po zęby. Gdybym nie zabrał ze sobą zaświadczenia o napromieniowaniu, to miałbym w 100% robione badanie rektalne, a to do najmilszych wspomnień by raczej nie należało. W drodze powrotnej takich emocji nie przeżyłem, bo w Windhoek, skąd dwa tygodnie później wracaliśmy, takich urządzeń nie było.
Lot do Namibii był w miarę wygodny, a nowe przygody zaczęły się zaraz po wylądowaniu. Okazało się, że broń przyleciała z nami, natomiast amunicja przewożona osobno w kasetkach została we Frankfurcie. Z żalem patrzyliśmy, jak myśliwi z USA i Niemiec odbierają broń, większość z nich miała zapakowaną amunicję razem z bronią w jednym futerale. Czekaliśmy,
aż wszyscy odbiorą czasowe zezwolenie na pobyt z bronią wydane przez miejscową policję.
Po złożeniu reklamacji załadowaliśmy sprzęt do samochodu Petera, czekającego na parkingu już dobrych parę godzin. O kupnie amunicji w niedzielę nie było co marzyć, więc wyruszyliśmy w ostatni etap podróży liczący ponad 400 km
do Farmy Petera. Amunicję na farmę miał dostarczyć przewoźnik, czyli AIR NAMIBIA w następnym dniu. Dotarła po trzech dniach i nie dla wszystkich. Bogdan dostał swoją w dniu odjazdu, dla niego nie był to problem, jako że kaliber 30-06 jest łatwo dostępny na całym świecie.
Wieczorem nim zapadł zmierzch, zdążyliśmy sprawdzić jak trudy podróży zniósł nasz sprzęt, zwłaszcza lunety. Koledzy przystrzeliwali broń bardzo oszczędnie, amunicji w ich kalibrach nie było zbyt wiele, do mojej broni w kalibrze 8x57IS amunicji nie było. Dla miejscowych ten kaliber jest mało atrakcyjny, na duże antylopy takie jak eland, kudu, czy nawet oryks, lepsze są mocniejsze kule. Dla mnie gospodarz przygotował swojego Mausera.
Nigdy nie zaliczałem się do mistrzów strzeleckich, chociaż w opinii wielu kolegów strzelam dobrze, tutaj jednak nowa broń, nowe wyzwania, nowy nie znany wcześniej teren, powodowały lekką tremę. Dodatkowo jeszcze obawa przed zbłaźnieniem się przed kolegami, a zwłaszcza przed Robertem - moim synem, trzymała mnie w napięciu. Te obawy przed kolegami nie były bezpodstawne, później po moich dwóch pudłach do oryksa dali mi zdrowo popalić, na co zresztą słusznie zasłużyłem. Polowaliśmy już trzy dni, strzeliłem springbocka, blesbocka, gnu białoogoniaste, a gemsbocka czyli oryksa ciągle
nie potrafiłem podejść na strzał. Bogdan, który Afryki uczył się na miejscu, miał już strzelonych osiem antylop łącznie z dwoma guźcami, jego strzały oddawane z 200 lub 300 m mogły się podobać wszystkim. W tym czasie Karol najbardziej ambitny z naszej grupy, miał również strzelonych kilka antylop i ładnego medalowego guźca. Wieczorem tego dnia, kiedy to wszyscy wrócili do bazy, Karol natychmiast porównał swojego guźca z guźcem Bogdana i autorytatywnie stwierdził, że "ma większego". Postanowiliśmy z kolegami po powrocie zamówić podkładkę pod oręż guźca z napisem "mój jest większy" i podarować ją Karolowi. Mnie traktowano z przymrużeniem oka, jako że nie dawałem rady maszerować w upale przez busz godzinami jak inni. Większość czasu spędzałem w terenowej Toyocie lub na ambonie. Bardzo często siedziałem na balkonie Toyoty z Baśką. Baśka w Namibii była już chyba po raz ósmy, więc popisywała się swoją wiedzą o Afryce i zwierzynie. Niektórych myśliwych to denerwowało. Zdarzyło się jej mnie pouczać, żebym miał zawsze amunicję w lufie. Zrobiła to "profesjonalnie" mówiąc cytuję: "Heńku, masz na pewno lufę w kulce?".
W sumie uważam, że była fajnym kumplem, w każdym razie mogło być gorzej. Trzeba dodać, że obecność kobiety w męskim gronie dodaje ogłady, łagodzi obyczaje grupy.
W czwartym dniu polowania po rozprowadzeniu myśliwych, mnie posadzono na starej ambonie przy wyschniętym wodopoju, miałem mieć pewną impalę. Odniosłem wrażenie, że stanowiłem pewnego rodzaju ciężar dla Petera i reszty grupy mimo, że nigdy nie dano mi tego odczuć. Pewnie też wszyscy odetchnęli z ulgą wiedząc, że Heniek siedzi cichutko na ambonie. Nie dziwiło mnie to, gdyż zapomniałem dodać, że oprócz schorzeń u mnie wymienionych wcześniej, w październiku 2006 r. będąc na polowaniu u Pana Wowry w Czechach spadłem z ambony i złamałem w czterech miejscach kości miednicy. Teraz mój chód przypomina chód kaczki.
Że też razem z tym upadkiem nie odechciało mi się polować. Skoro już wspomniałem o tym wypadku, to przypomniał mi się moment przyjęcia do szpitala. Lekarz dokonujący przyjęcia zadał rutynowe pytanie jak to się stało, a ja nie zastanawiając się opowiedziałem o upadku z ambony i nie dodałem, że z myśliwskiej. Prawie rok później dowiedziałem się przypadkowo, dlaczego położono mnie razem z księdzem. W trakcie leżenia i pobytu w szpitalu doświadczyłem wielu zaszczytów, było to słodkie ukojenie złamanej d...
Słońce pięło się coraz wyżej. Spojrzałem na zegarek, dochodziła godzina 10, a tutaj chociaż to jesień, było już na pewno ponad 30 stopni Celsjusza. Siedziałem tak, jak mnie Peter posadził razem z moim tropicielem Lukasem, pół Buszmenem pół Damara. Siedziałem i rozpamiętywałem po raz kolejny swoje pudła do oryksa. Teoretycznie nie powinno być pudeł, broń przestrzelana idealnie. Przed wyjazdem jeździłem kilkakrotnie na strzelnicę myśliwską do Goleszowa. Amunicja ta sama, broń ta sama, odległość do celu wydawała się ta sama, lecz czy na pewno? Tutaj dystans 150-200 m oceniany nieuzbrojonym okiem wydawał się dwukrotnie krótszy. Nieco później zrobiliśmy z Janem test: ja oceniam odległość, a Jan to samo swoją Leicą z dalmierzem, różnice były znaczne, dochodziły do 40-50%.
Myślę, że czystość i przejrzystość powietrza tak działały na wzrok wytrenowany w innych europejskich warunkach. Brałem pod uwagę również pewnego rodzaju lęk przed strzałem do oryksa, może nie lęk a raczej respekt. Przed swoim pierwszym wyjazdem na czarny ląd dużo czytałem na temat polowań w Afryce, znane mi były opisy ataku rannego oryksa i zrogowania myśliwego, pisze o tym również Sapiecha i Kardasz w "Polowaniu w Afryce". Uśmiech na twarzy wywołało wspomnienie kolegów, którzy wczoraj udzielali mi lekcji ściągania spustu, uzasadniając chyba słusznie moje pudła pośpiechem. Bogdan skwitował to jednym zdaniem: "ściągając spust kłaniasz się zwierzynie razem z bronią". Natomiast Karol, również mistrz strzelecki, pastwił się nade mną dość długo, wielokrotnie powtarzając poprawny ruch palca na spuście. Kiedy po raz kolejny pokazywał jak powinno się go zginać, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Na drugi dzień mnie okrzyknięto królem polowania, a Karolowi zdarzyło się pudło, wtedy to dyskretnie pokazywałem mu palcem pewien wielokrotnie powtarzany ruch. Bawili się wszyscy oprócz Karola.
Analizując moje pudła, brałem pod uwagę możliwość rykoszetu kuli przechodzącej przez krzewy buszbittera. Buszbitter jest cudownym krzewem dającym na wiosnę, tj. gdzieś na przełomie października i listopada zwierzynie możliwość samooczyszczenia z pcheł, gzów i innych szkodników skóry. Krzew ten, a właściwie jego młode pędy są wiosną bardzo toksyczne i u zwierząt zjadających te młode pędy rośnie poziom toxyn we krwi i następuje oczyszczenie. Gdyby ten proces trwał dłużej, to pewnie i antylopy uległy by zatruciu, ale w tym samym czasie pojawiają się młode soczyste trawy i to jest ratunkiem dla zwierzyny. Według Petera niektórzy myśliwi mogli by skorzystać z tej techniki, a na pewno wszystkim pomogła by naleweczka, tj. młode pędy buszbittera na spirytusie. Zadziwiające, jak w tym ubogim w roślinność zakątku świata mogły powstać tak cudowne gatunki zwierząt. Patrząc na kudu lub elanda, trzeba sobie zadać pytanie, na czym ta masa mięśni urosła. Ewolucja poprzedzona ostrą selekcją doprowadziła, że w tych trudnych surowych warunkach przetrwać mogą naprawdę mocne osobniki. Nasze jeleniowate mają u nas Eldorado. Nie sposób sobie wyobrazić, jak w tych warunkach przetrwała by nasza sarna lub powiedzmy daniel.
Rozważania moje przerwał szept Lukasa: "Chita", jednocześnie kątem oka zauważyłem geparda, który musiał ten szept usłyszeć i natychmiast uskoczył za krzewy mopane. Widocznie nie był pewny, co go spłoszyło, zatrzymał się za buszbitterem i nasłuchiwał. Widziałem jego bok bardzo niewyraźnie, po pewnym czasie wstał i dalej nasłuchiwał. Zobaczyłem wówczas jego cały bok za krzewem, szybko się złożyłem. Odległość wynosiła ok. 40 m i kiedy krzyż lunetki znalazł się na łopatce, ściągnąłem spust. Po strzale zniknął mi z pola widzenia, nie słyszałem również by pisał śmierć. W dalszej perspektywie mignęły mi trzy sylwetki gepardów, a więc brakowało jednego. O tym, że są cztery dowiedzieliśmy się dzień wcześniej. Do miejsca spotkania z gepardami doprowadziły nas sępy oczekujące na drzewach na swoją kolej. Podjeżdżając zauważyliśmy kota i leżące w pobliżu trzy inne, niestety wówczas spudłowałem.
Siedziałem cicho dalej, emocje sięgnęły zenitu, rozważałem zejść i sprawdzić strzał, czy też czekać dalej. Postanowiłem czekać licząc, że pozostałe trzy sztuki wrócą. Minęła równo godzina, jak między krzewami migną mi cień geparda, przytknąłem palec do ust pokazując Lukasowi, że to widzę i żeby milczał. Musiałem tak zrobić, bowiem buszmeni uważają białych, a zwłaszcza tych z za wielkiej wody za upośledzonych wzrokowo i słuchowo. Pewnie mają rację, widziałem jak po strzale Lukas, czysty buszmen szukał farby, często odnajdywał ją dopiero po 200 metrach lub dalej i to w ilości naprawdę mikroskopijnej. Daniel posiadał tą samą umiejętność, przy nich mój wyżeł nabawiłby się kompleksów. Gdyby nie tropiciele, wiele sztuk w miarę dobrze trafionych, straconych by było bezpowrotnie. Cień geparda pojawił się znowu za innym krzewem, potem jeszcze za następnym. Po kolei pokazywały mi się trzy sztuki. Czekałem na dogodny moment do oddania strzału. Sądziłem jak się potem okazało słusznie, że skoro mam już jedną sztukę, to teraz mogę dłużej poobserwować i zwierza i jego zachowanie w buszu. Patrzyłem zafascynowany urodą tych kotów i ich sprężystością. Skoki na 6 m wykonywane były z taką łatwością i gracją. Nerwowe ruchy mojego tropiciela świadczyły jednak o tym, że oczekuje po mnie strzału. Przyłożyłem broń do ramienia i patrząc dalej przez lunetę czekałem na dogodny moment. Wyraźnie widziałem, że koty krążą wokół miejsca mojego pierwszego strzału, chociaż nadal nie byłem całkowicie pewny tego pierwszego strzału. W pewnym momencie jeden z gepardów zbliżył się na tyle, że mogłem oddać strzał, dostał dokładnie na łopatkę i został w ogniu. Pozostałe dwie sztuki odskoczyły i pokazały mi się na kawałku otwartej przestrzeni, wtedy mogłem strzelać do trzeciej sztuki. Trwało to kilkanaście sekund, w tym czasie zdążyłem rozważyć wiele za i przeciw temu strzałowi. Wyszło na to, że Diana obdarzyła mnie dzisiaj bardzo obficie, postanowiłem nie zabierać kolejnego kota z buszu. Jak to jednak wytłumaczyć Lukasowi powtarzającemu cały czas "sis, sis", co w jego języku miało oznaczać "strzelaj", prawdopodobnie do moich upośledzeń dołożył jeszcze głupotę. Gorzej, bo nie mogłem się do tego przyznać Peterowi ani kolegom, nie uwierzyli by lub podobnie jak Lukas wzięli za wariata. Do Petera to jednak dotarło, opowiedział mi wówczas, jak kilka dni wcześniej ta rodzina gepardów w ciągu jednej nocy zagryzła 28 sztuk owiec w zagrodzie. Buszmeni codziennie donosili o ofiarach, a to szczątki cielaka bydła pasącego się tam na dziko a to antylopy.
Farmerzy w Namibii uważają gepardy za swoich najzagorzalszych wrogów. Dzieje się tak dlatego, że gepard żywi się tylko żywą zwierzyną i nie podejmuje padliny tak jak lampart, tego ostatniego z kolei farmerzy hołubią. Minęło kolejne pół godziny jak usłyszałem zbliżający się samochód, po chwili widziałem już tumany kurzu i wreszcie całe auto. Radość z moich kotów była wielka i ogarnęła wszystkich lub prawie wszystkich, wydawało się, że najbardziej zadowolony był Peter. Przystąpiliśmy do wykonywania zdjęć pojedynczo, podwójnie, cała grupa, jeden kot, dwa koty. Zapomniałem dodać, że ten drugi kot leżał dokładnie trafiony na kręgosłup 3 m od miejsca strzału. Busz w tym dniu pachniał szczególnie. Zwykle rano można było wdychać zapachy buszu, mieszaninę wanilii, cynamonu, lawendy, goździków. Wśród tych zapachów wyczuwałem również zapach zapamiętany z dzieciństwa z Bożonarodzeniowej kuchni mojej mamy. Ciasteczka pieczone na Święta pachniały podobnie.
Na farmie zgotowano nam owacyjne przyjęcie, był specjalny obiad i były specjalne trunki. Stek grilowany w tym dniu smakował wybornie.
Dobrze, że byłem przygotowany na taką ewentualność (tu piszę nieprawdę, zawsze jestem w tym temacie przygotowany) i miałem butelkę dobrej piętnastoletniej whisky, muszę dodać, że Peter uczynił to samo. Po południu w tym dniu już nie polowałem, oddałem się błogiemu lenistwu i rozpamiętywaniu tego, co przyniósł dzień. Koledzy zapomnieli o moich wcześniejszych pudłach, byłem w tym dniu królem polowania i nikt mi tego nie mógł odebrać. Na drugi dzień jednym dalekim strzałem pozyskałem wreszcie oryksa. W ostatnim dniu polowania na krótko przed zmierzchem miałem szansę strzelenia kudu, strzelałem z 250 m, broń miałem przystrzelaną na 100 m, więc podniosłem krzyż o ok. 10 cm. Okazało się, że moja kula Sierra 14,2 g ma dużo większy opad, należało podnieść krzyż o ok. 35 do 40 cm.
Po strzale kudu poszło świecą w górę za krzewy mopane, byłem przekonany, że leży. Kolejny raz wielce się zdziwiłem nie znajdując nawet kropli farby. Filipus po przejściu ok. 400 m odnalazł farbę i kawałeczki kości. Peter zapewnił mnie, że jak przyjadę za rok, a taki mam zamiar i spotkam kudu o trzech nogach, to będzie to już zapłacone moje kudu. Oczywistym pozostałe fakt, że takie wypadki się nie zdarzają, surowe warunki w buszu, wysoka temperatura nie dają najmniejszej szansy kalekiemu zwierzęciu. Nazajutrz, kiedy już spakowani wyjeżdżaliśmy z farmy, żegnał nas dyżurny blesbock, którego dziennie rano widzieliśmy w tym miejscu.
Żal było opuszczać to urokliwe miejsce, z drugiej strony ciągnęło, żeby zobaczyć bliskich, uściskać wnuki - Karolka i Nikolkę.
Wiem, że na pewno tu znowu przyjadę, na razie będę o tym marzył.
Darz busz! - Henryk Tomża
|