"... w osiemdziesiątych latach mojego życia mam już tylko trzy miłości myśliwskie.
Są to słonka, głuszec i cietrzew.
Zabierzcie mi wszystkie słonie, lamparty, lwy czy bawoły,
a dajcie mi usiąść na pniaku w wiosenny wieczór..."
Książę Eustachy Sapieha

Gluchary i tietieriuki

Niemcy mówią, że człowiek staje się prawdziwym myśliwy dopiero po strzeleniu głuszca. Zawsze dziwił mnie ten pogląd, zwłaszcza że mamy wiele innych majestatycznych i wyjątkowych zwierząt. Jednak po powrocie z tokowisk na Białorusi zrozumiałem dlaczego Niemcy mają takie podejście do tego niesamowitego kuraka.
Ja jednak uważam, że człowiek staje się prawdziwym myśliwym po w pełni świadomym przeżyciu toków głuszca, a nie koniecznie po jego strzeleniu. Wiele czytałem na temat tych toków oraz wiele słyszałem o polowaniu na ten temat od Kolegi Andrzeja Otrębskiego. 
Z rocznym wyprzedzeniem zdecydowaliśmy się z moim ojcem oraz kilkoma Kolegami na wyprawę w kwietniu na toki głuszca i cietrzewia. Był to nasz wymarzony wyjazd zwłaszcza, że ja z ojcem od kilku lat go planowaliśmy, ale za każdym razem coś nam go uniemożliwiało. Tym razem było inaczej - 17 kwietnia lądujemy z całą świtą na lotnisku w Mińsku i w pełni gotowi ruszamy na podbój prastarych kniei, w których swoją pieśń na wiosnę rozpoczyna ten niesamowity kurak. Pełni obaw co do warunków bytowych i ilości alkoholu spożywanego na Białorusi, jedziemy w kierunku Gorodka, gdzie mamy polować na głuszce i cietrzewie. 
Po kilku godzinach jazdy z lotniska dojeżdżamy do myśliwskiej kwatery, która wbrew naszym obawom jest cudowna - położona nad jeziorem, praktycznie w samym środku lasu - wydawało mi się, że jesteśmy na końca świata. Ciekawostką był fakt, że jak się okazało ostatniego dnia, za naszą myśliwską kwaterą była jeszcze niekoniecznie wioska, tylko osada, w której przez pięć dni naszego pobytu nie widzieliśmy żadnego człowieka. Idąc polować w ostatni dzień, mijając wspomnianą osadę myślałem sobie, że myśliwskim marzeniem byłoby mieszkać w takim miejscu gdzie za domem odbywają się chyba najbardziej fascynujące gody na świecie. 
Po zakwaterowaniu siedliśmy do zacnych trunków i zaczęliśmy planować kto z kim jedzie i jakie mamy plany. Atmosfera była fantastyczna! Po pysznym obiedzie wszyscy uczestnicy naszej wyprawy wyruszyli na wieczorne ciągi słonek. Ciągi były bardzo słabe i z jedną słonką wróciliśmy do bazy, jednak nastroje nam dopisywały. Przyjechał jeden z organizatorów i podczas kolacji zaproponował żeby dwóch kolegów zaczęło od cietrzewia, a reszta ruszyła na głuszca. Ja pełen obaw czy uda mi się przechytrzyć głuszca szybko zdecydowałem się na cietrzewia. 
Ok. godziny 2 w nocy przyjechali po nas podprowadzający i Kolegą Lechutkiem ruszyliśmy na polowanie. Na półtorej godziny przed wschodem słońca siedziałem już w szałasie. Gdzieniegdzie zalegały jeszcze cienkie warstwy śniegu, a przyroda budziła się do życia pośród licznych nieużytków i brzozowych drągowin. 50 metrów od szałasu pierwszy kogut rozpoczyna pieśń. Gdy tylko robi się jasno i mogę bez obaw strzelać, kogut oddala się na jakieś 100 metrów. Jednak wcale szczególnie nie zależy mi na strzeleniu tego przepięknego ptaka. Tokowisko się rozkręca! Dookoła szałasu gra już sześć cietrzewi, które widzimy, są jednak za daleko na strzał. Po kilku chwilach dochodzi do walki pomiędzy dwoma kogutami, potem do następnej i następnej! Kilka kur na moment uspokaja naładowanych hormonami kawalerów, jednak nie na długo. Tokowisko sięga zenitu! Kilka kogutów podchodzi prawie na strzał, jednak brakuje kilku metrów. Słyszymy strzał Lechutka. Powoli cietrzewie milkną, a mój podprowadzający postanawia pokazać mi teren, licząc na spotkanie z cietrzewiem. Teren piękny, niesamowity, urokliwy, wymarzony na polowanie, ale cietrzewia nie widzimy. Po spotkaniu z Lechutkiem, który strzelił koguta, jemy śniadanie na łonie natury. Zauwamy na linii niskiego napięcia, przy opuszczonym gospodarstwie, siedzącego cietrzewia. Decydujemy się na podchód. Podejście jest bardzo nietypowe jak na polowanie na cietrzewia, ponieważ poruszam się pomiędzy opuszczonymi zabudowaniami. Gdy już uzyskuję pozycję dogodną do strzału mam dwa niewypały. Zdenerwowany, po trzecim ściągnięciu spustu pudłuję. Byłem tak zachwycony polowaniem na cietrzewie, że w ogóle nie przejmowałem się moim niecelnym strzałem. Pełen pozytywnych emocji wiedziałem, że polowanie na głuszca nie może być piękniejsze. 
Po powrocie do naszej kwatery czekając na resztę kolegów, Lechutek opowiada swoją fascynującą przygodę ze strzelonym cietrzewiem. Ja poruszony moją przygodą łowiecką mówię Koledze Andrzejowi, który jest wielkim wielbicielem polowania na głuszca, że polowanie na głuszca nie może być lepsze od polowania na cietrzewia. On odpowiedział mi krótko: "nie jest lepsze, jest inne, ale bardziej fascynujące i przekonasz się sam jak zapolujesz na głuchara". Moi współtowarzysze powoli zjeżdżają do bazy i krótko mówiąc mają mało zadowolone miny. Było kilka pudeł, a wymarzonego trofeum brak. Białoruscy ochotnicy nasze niepowodzenia w polowaniu na głuszce kładą na kark naszej amunicji, twierdząc że strzelamy piaskiem, a nie prawdziwym śrutem (pomimo, że mieliśmy idealną na głuszca amunicję), cały czas słyszymy - "eto miałkij" co oznacza, że śrut jest zbyt drobny. Zaniepokojeni naszymi wynikami w strzelaniu robimy prowizoryczną strzelnicę, na której okazuje się, że strzelamy dobrze i amunicję też mamy dobrą (jedynie Białorusini mają zastrzeżenia do grubości śrutu). Naładowani pozytywną energią nie możemy się doczekać następnego dnia. 
Podekscytowany moją przygodą, następnego dnia decyduję się też na polowanie na cietrzewie. Jadę do nowego szałasu, w zupełnie inne miejsce. Jestem totalnie zaskoczony. Polujemy w pobliżu jakiegoś białoruskiego miasta, gdzie z szałasu widać światła tej aglomeracji. Jestem przekonany, że w tym miejscu nawet nie usłyszę cietrzewia. Jednak przeżywam szok. Na wielkiej łące widzę ok. 20 tokujących kogutów. Mam niesamowicie mocne tokowisko. Nagle 5 metrów od myśliwskiej zasiadki, która była wkopana 1,5 metra w ziemię, słyszę nową godową pieśń. Nie jestem w stanie w to uwierzyć. Jeszcze dobrze się nie rozwidniło, a ja na tle świateł miasta widziałem piękne toki, a teraz na wyciągnięcie ręki mam grającego koguta. Paradoksalnie, tego koguta łatwiej byłoby nakryć czapką niż strzelić. Czekam aż kogut troszeczkę się oddali, abym miał dogodną pozycję strzelecką. Jednak kogut jak na złość gra nam na nosie w coraz bliższej odległości, przemieszczając się w kierunku szałasu i z powrotem. Po krótkiej namowie mojego białoruskiego kompana strzelam. Niestety pudłuję. Nie wiem czemu spudłowałem, ale wiem jedno: przeżyłam najlepsze toki cietrzewia jakie mógłbym sobie wyobrazić. 
Po spotkaniu z moimi kompanami, którzy w końcu zdobyli upragnione trofea (choć jeszcze nie wszyscy), siadamy do zacnych trunków i opowieści. Następnego dnia, po wysłuchaniu opowiadań Kolegów, którzy polowali na głuszca zaczynam rozumieć słowa Kolegi Andrzeja, który opowiadał o tym, jak fascynujące jest to polowanie. Od razu wiem, że jutro zapoluję na głuszca - latającego króla puszczy. Wyruszamy z ojcem w środku nocy i jedziemy jakieś trzy godziny do tajemniczej, nieskażonej ludzką ręką kniei. Jeszcze przed świtem rozpoczynamy podchód. Przez długi czas, po przejściu kilku kilometrów nie słyszymy nic. Czuję podenerwowanie mojego podprowadzającego, który bardzo chciał abym strzelił głuszca. Nagle czuję jego mocny uścisk na ramieniu, co mówi mi, że tajemniczy dźwięk nadchodzący z głębi mrocznego lasu, to miłosna pieśń głuszca. Idziemy starym sosnowym borem, księżyc delikatnie oświetla korony drzew i w końcu wchodzimy w epicentrum tokowiska. Głuszce przelatują nam nad głowami, z prawej gra jeden kogut, z lewej drugi, na wprost trzeci, za nami ląduje i rozpoczyna swoją pieśń następny. Nie wiadomo którego podchodzić! Myślę, że nie uda mi się zdobyć wymarzonego trofeum, bo polowanie jest naprawdę wymagające. Rozpoczynamy podchód koguta, który gra z naszej prawej strony w odległości ok. 100 metrów. Kogut regularnie powtarza swoją pieśń: klapanie, trelowanie, szlif, klapanie, trelowanie, szlif. Podchodzimy tylko podczas szlifu - zgodnie z zasadami tego polowania. Po kolejnym szlifie dostrzegam głuszca w najbardziej niesamowitej scenerii - kogut gra na sosnowej gałęzi, na tle gasnącego księżyca. Był to widok jak z obrazów czy książek, a zawsze wydawało mi się, że nie można zobaczyć głuszca w takiej scenerii, że jest to tylko ideał myśliwski, graniczący z kiczem w sztuce. Próbujemy podejść tego koguta pod osłoną drzew i nocy. Jednak po chwili ptak milknie i jednocześnie znika nam z oczu, zasłonięty licznymi gałęziami. Czekamy aż znowu rozpocznie swoją pieśń, ale nic się nie dzieje! Czekamy i nic! Zaczynam się denerwować. Czekając na pieśń, odwracam się i nagle dostrzegam za plecami, stojącego na małej pokrytej śniegiem śródleśnej łączce, potężnego głuszca. Szybka decyzja, strzał i oto mam swoje wymarzone trofeum. Ostatni kęs, złom, obiecane cygaro i polujemy dalej. Niestety toki milkną. Czekając w lesie na transport, podprowadzający pokazuje mi osobliwą ostoję głuszca. Pagórkowaty teren porośnięty grubymi sosnami, z delikatną mgłą w koronach drzew, przeniósł mnie w zapomnianą krainę opisywaną przez Ejsmonda i napawał niezwykłą ochotą do dalszych łowów na tego niesamowitego ptaka. Mieliśmy czas na chwilę zadumy, przemyśleń i wzruszeń łowieckich. Gdy szliśmy podmokniętymi górkami, głuszce płoszyły się z pobliskich drzew, a inne na nich lądowały. Ten widok przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, nie myślałem, że zobaczę tak wiele tych rzadkich ptaków i że w dzisiejszych czasach można jeszcze przeżyć takie toki. Po udanym polowaniu nasi białoruscy koledzy ugościli nas stakanem samogonu i swojską kiełbasą, podaną w ciężarowym Uazie , w którym warunki jak na rosyjski samochód były bardzo luksusowe. Nie muszę chyba wspominać, że nie wypadało nie wypić szklanki na raz. Postanowiłem bronić honoru polskich myśliwych i wychyliłem całą szklankę, a mój organizm, nieprzyzwyczajony do takiej dawki samogonu, zareagował dość śmiesznie - oczy wyszły mi z orbit, a twarz zrobiła się purpurowa. Taka reakcja na alkohol wyjątkowo rozbawiła naszych wschodnich sąsiadów, na których taka dawka nie robi wrażenia. 
Zachwycony emocjami, które przeżyłem, jestem trochę rozczarowany, że ta cudowna pieśń miłosna w wykonaniu głuszca trwała tak krótko. Polowanie jest bardzo wymagające i wyczerpujące fizycznie, ale jednocześnie czas podczas podchodu topnieje w mgnieniu oka. Przeżyłem dwa najpiękniejsze tokowiska, o których tylko czytałem w książkach i miałem wiedzę z opowiadań kolegów czy z internetu i doszedłem do wniosku, że nie ma najpiękniejszego polowania - każde jest piękne na swój sposób. Jedno mogę stwierdzić bezapelacyjnie: toki cietrzewi są najbardziej urokliwym, a toki głuszca najbardziej emocjonującym i wyzywającym polowaniem na świecie. 
Ostatniego dnia naszej wyprawy postanowiłem jeszcze ostatni raz zapolować na głuszca. Po opuszczeniu naszej kwatery myśliwskiej, dowiaduję się, że pod samym lasem, za naszą kwaterą, jest jeszcze jedna osada wiejska. Zastanawiało mnie jak mieszkańcy tej osady funkcjonują w takiej głuszy, zwłaszcza, że jak się dowiedziałem, przez pół roku jedyna droga, która prowadzi do wioski jest zalana. Moje rozmyślania kończą się kiedy wchodzimy w ciemną, tajemniczą i głuchą knieje. Pieśni głuszca jednak nie słychać. Jestem coraz bardziej zaniepokojony przedłużającą się ciszą. Po chwili mój podprowadzający, który słynął ze swojej ogromnej wiedzy i skuteczności, łapie mnie za rękę i nerwowo, ale w ciszy prowadzi w głąb lasu (warto nadmienić, że w tym lesie nie ma dróg, a człowiek jest tam rzadkim gościem). Ja nadal nic nie słyszę i nie bardzo wiem po co prowadzi mnie za rękę i czemu się tak denerwuje. Myślę sobie może namierzył jakiegoś głuszca, ale powątpiewam czy ma lepszy słuch ode mnie, zwłaszcza że mógłby być moim ojcem. Jednak myliłem się - po chwili słyszę w oddali pieśń głuszca. W okolicy gra tylko jeden ptak. Czuję ogromne podekscytowanie. Zaczynam się zastanawiać czy zdążymy, ponieważ gdy robi się jasno głuszec zazwyczaj milknie, a właśnie jest coraz widniej. Mój podprowadzający jest coraz bardziej nerwowy. Zastanawiam się czy on wie, że zaraz ptak przestanie grać i odleci. Głuszca nie widzę, ale jesteśmy już blisko. Idziemy nerwowo w szlif. Robi się jaśniej i jaśniej. Pieśń słyszę, jakby był na wyciągnięcie ręki, a w dalszym ciągu nic nie widzę. Targają mną coraz silniejsze emocje - zdenerwowanie i uniesienie. Stoimy za pękatą małą sosną i czekamy na dalszą pieśń, mój podprowadzający szepcze mi do ucha "Ja go widzę".
Powili się rozglądam i nadal nic nie widzę. Cisza dłuży się jakby trwała całą wieczność, a kogut nie rozpoczyna swej magicznej pieśni. Naglę słyszę! Klapanie, trelowanie, szlif! Idziemy dalej w szlif. W końcu zauważam ptaka! Nie mogę jednak strzelać z powodu zasłaniających gałęzi. Teraz dopiero wiem, co to są duże emocje. Zastanawiam się tylko uda się, czy nie? Po piątej pieśni mam dogodną pozycję do strzału. Szlif - przykładam śrutówkę do oka, jednak mam w pamięci słowa doświadczonego kolegi Andrzeja "strzelaj tylko w szlif". Kogut milknie na kilka sekund i wreszcie zaczyna znowu. Klapanie, trelowanie, upragniony szlif i strzał. Odgłos ptaka spadającego na ziemię przypomina odgłos gęsi spadającej na torfową groblę. Podprowadzający rzuca się na ptaka. Uczucie niesamowite. Mam już tylko w głowie jedną myśl: "tokowisko to misterium łowieckie". Dopiero teraz rozumiem co Książę Sapiecha miał na myśli pisząc, że oddał by swoje afrykańskie trofea za możliwość polowania na te trzy niesamowite ptaki - głuszec, cietrzew i słonka. Ja pójdę dalej i powiem, że zamieniłbym wszystkie swoje byki jelenia, daniela, czy kozły, żeby w naszym łowisku móc zapolować na te piękne, majestatyczne i skryte ptaki, tak jak się to nadal odbywa w naszych dawnych łowiskach, położonych obecnie na Białorusi. 
Wyniki polowania były wręcz oszołamiające. Każdy strzelił głuszca, jeden z Kolegów głuszca, cietrzewia i słonkę, ja zaś dwa głuszce i dwie słonki. Jednak w tej wyprawie łowieckiej trofea nie były najważniejsze - najważniejsze było przeżycie tego obrzędu myśliwskiego i emocje mu towarzyszące. Wprawdzie nie strzeliłem cietrzewia, ale widziałem jego najpiękniejsze toki, a przeżycia im towarzyszące na długo zapadną w mojej pamięci.
Jednego jestem pewien - za rok wrócę i ponownie w pełni oddam się pieśni miłosnej tych ptaków. 

Darz bór! - Grzegorz Wieczorek