Koziorożce, Marco Polo i inneJest początek września. Lotnisko na Okęciu. Wraz z Władkiem i Robertem kierujemy się do odprawy paszportowej na lot do Moskwy i - dalej - do Bishkek w Kirgizji. Chcemy strzelić po koziorożcu, Robert dokłada do listy marzeń marco polo, a wszyscy myślą, jeszcze, o wilkach.
Koziorożec syberyjski (capra ibex sibirica), czasem uważany za podgatunek koziorożca alpejskiego, to - przynajmniej dla mnie - jedno z najpiękniejszych trofeów nie tylko ze względu na wygląd, ale również dlatego, że dobrego capa naprawdę trudno strzelić. Samiec nosi dumnie rogi, czasem ponad 150 cm!!! Niestety, żeby pozyskać tak wyjątkowe trofeum - jak nam wyjaśniono - trzeba mieć odwagę i alpinistyczne umiejętności. Ja ich, niestety, nie mam. Więc dla nas, zwykłych śmiertelników - myślimy - 80 do 100 cm będzie ok.
Do wyjazdu dojrzewałem kilka lat i dopiero polowania w Górach Skalistych uświadomiły mi, że czas ucieka, a wiek nas nie oszczędza. To, co planujemy sobie beztrosko: "za kilka lat", może okazać się niewykonalne ze względu nie tylko na wysokość, ale w ogóle, specyfikę górskich polowań. Długie podchody, zejścia po stromych zboczach, niedostatek tlenu i bardzo dalekie strzały, to wyzwania dla ludzi młodych, a cóż dopiero myśliwych w wieku, co tu dużo mówić, zaawansowanym! Przygotowywałem się, więc, do tego wyjazdu pod każdym względem, kondycyjnie i wyposażenia. Nawet dość łatwo, "zgubiłem" 8kg! A to waga, która naprawdę WAŻY na wysokości 4-5km npm, proszę mi wierzyć. Bardzo ważne jest dobranie broni i amunicji do wymogów dalekiego strzelania. Przestrzeliwujemy, więc, sztucery na 300, 400 i 500m i to parę razy, bo o takich strzałach mówił organizator. Ja biorę 7 Remington Magnum, Robert .300WM, a Władek zostaje przy swoim .30-06 Spr. Strzelać będziemy z najlepszych pocisków do strzelań na duże odległości: ACCUBONDów. Reszta ekwipunku też ważna: obowiązkowy dalmierz, lekka lornetka min. 10x, zalecany tzw. bipod na sztucerze (rozkładane, teleskopowe nóżki) i lekkie odzienie. Wygodne buty i coś ciepłego, w razie załamania pogody. Obowiązkowy aparat, kamera, bo same widoki zapierają - podobno - dech w piersiach. Zabieramy też suchy prowiant (zupki itp), bo jednak Kirgizi to muzułmanie i nie wiadomo czym nas będą karmić. Do Moskwy dolatujemy wieczorem, 2 godziny na przesiadkę i po następnych 4,5 godzinach lądujemy w Bishkek. Tu czeka na nas Adilet i tłumacz Ułan, młody student anglistyki. Zresztą Adilet ma też tylko 25 lat, a jest już właścicielem dużej firmy handlowej. Polowania organizuje jego ojciec, który czeka na nas w "punkcie przerzutowym", tzn. tam, gdzie dowiezie nas zwykły samochód i przejmie UAZ, gdyż dalej, w zasadzie, kończą się bite drogi... Jedziemy kilka godzin, wzdłuż drugiego co do wielkości na świecie jeziora górskiego Issyk-Kuł i dalej, jeszcze kilkaset kilometrów na południe, w stronę chińskiej granicy i gór Pamir. Dojeżdżamy w końcu do punktu przerzutowego, jemy śniadanie na kocyku i trawie, wsiadamy w osobowego UAZa i wraz z UAZem terenowym ruszamy w góry. Niestety terenówka, po kilku kilometrach po prostu się psuje. Zostajemy sami z kierowcą, tłumaczem i ojcem Adileta, szefem wyprawy. A jedziemy coraz wyżej i wyżej. Okazuje się wkrótce, że w naszym UAZie nie ma hamulca ręcznego, a nożny ledwo działa!!! Auto jest mocno przeładowane, gdyż wiezie 6 osób, nasze bagaże i broń oraz cały prowiant na 10 dni. Więc każdy stromy podjazd, a jest ich wiele, powoduje konieczność wyskoczenia w biegu jednej osoby, podłożenia tzw. "hamulca najazdowego", czyli zwykle wielkiego kamienia z pobocza, opuszczenia samochodu przez resztę towarzystwa tak, by "ulżyć" UAZowi w trudnym podjeździe. Zabawa powtarza się kilka razy i - trzeba powiedzieć - nam nie przeszkadza, bo pozwala na rozprostowanie kości i robienie zdjęć, których z samochodu robić by nie można. A widoki zapierają dech w piersiach... Już wysoko w górach, zatrzymujemy się i czekamy. Najwyraźniej nasz przewodnik czeka na drugi samochód. Dowiadujemy się wkrótce, że na drodze, którą mieliśmy jechać jest zerwany most i trzeba robić WIELKI objazd. A nasz kierowca nie bardzo wie jak! Mimo to decyduje się na jazdę "po śladach", jakie zostawiły w terenie inne auta. Droga, niczym z rajdów samochodów terenowych, jest ekstremalna. UAZ w takim terenie jest niezawodny pod warunkiem, wszakże, że kierowca ma olej w głowie i umiejętności. Naszemu, najwyraźniej, brakuje obu tych cech. Więc, tak pod wieczór, grzęźniemy w błocie po drzwi! Tracimy bodaj 2 godziny na wydostanie się z tej mazi i słyszymy, że będziemy wracać, bo zaraz się ściemni i sami, bez kierowcy z UAZa terenowego nie damy rady dotrzeć do obozu. Zawracamy, przejeżdżamy przez rzeczkę i widzimy pięknego lisiurę. Wyskakuję z auta i strzelam; niestety pudłuję, a poprawka nie odnosi lepszego skutku. Lis nawet nie drgnął i dalej myszkuje... Niech żyje. Wracam do UAZa i widzę, że atmosfera i wewnątrz i na zewnątrz gęstnieje: w aucie panuje grobowa cisza, a na horyzoncie widać ciemne, ciężkie chmury. Za nami niebo rozjaśniają błyskawice i nagle jesteśmy w centrum burzy śnieżnej! Auto zasypuje świeży puch, a o znalezieniu nawet własnych kolein nie ma mowy. Pada propozycja spędzenia nocy w UAZie i jest to propozycja nie do odrzucenia... Układamy się więc jak kto może i zmęczeni zasypiamy. W pewnym momencie Robert szturcha mnie i mówi: - Wilk!!! Rzeczywiście, buras okrążał samochód, najwyraźniej zdziwiony naszą obecnością. Niestety, nie mamy już przygotowanej broni, a drapieżnik nie jest aż tak cierpliwy. Układamy się ponownie do drzemki. Po, może, 2 godzinach widzimy światła!!! Mamy niemal pewność, że to drugi UAZ, bo obecności innego auta trudno sobie w takim miejscu i o tej porze wyobrazić!!! I rzeczywiście, nadjeżdża naprawiona terenówka. Już razem ruszamy dalej i po 9 godzinach - tak - 9 godzinach jazdy po bezdrożach, jadąc na przełaj przez stepy, pagórki, góry i doliny, gdzie przejazd korytem rzeki - czasem - wydaje się i jest najlepszym rozwiązaniem, docieramy do obozu. Jest 8 rano, świeci słońce. Jest piękny jesienny dzień. Nasz obóz to budynek z gliny i kamienia, wykończony sklejką, składający się z 3 sypialni i jadalni z dużym drewnianym stołem. Obok jest mała kuchenka, w której posiłki będzie nam gotować żona kolejnego Ułana (w obozie było ich 4!!!), bardzo sympatyczna dziewczyna, której imienia - niestety - nie pamiętam, a tak: Nazira. Poniżej, nad rzeką, stoją 2 latryny, jedna dla personelu, druga dla gości; jest też mały budynek, którego przeznaczenia nigdy nie odgadłem, szopa i zagroda z zadaszeniem, w którym stoją konie. Jest jeszcze klasyczna jurta, ale tylko jako ciekawostka. Wokół wysokie góry, w dole płynie rwąca rzeka, a dolina wydaje się być zamknięta z trzech stron. Zdumiewa fakt, że 2 osoby z obsługi naszego polowania mieszkają tu na zmianę, 6-7 miesięcy w roku! Jeszcze tego samego dnia sprawdzamy broń i po małych korektach, sądzimy, że jesteśmy gotowi do polowania. Czeka nas jednak niespodzianka. - Umiecie jeździć konno? - Nie! Odpowiadamy chórem. - To zaraz się nauczycie. Nauka trwa 5 minut na osobę i choć koniki, dośc lichej postury, są spokojne i - rzekomo - znają góry lepiej niż nasi przewodnicy, to jednak pewien niepokój pozostaje. Rano wstajemy bez problemu, pomimo długiej i męczącej podróży. Jemy smaczne śniadanie i dowiadujemy się, że Robert pojedzie w inne miejsce, by szybko strzelić marco polo, a ja z Władkiem i dwoma Ułanami pojedziemy w łowisko powyżej obozu. - Wysoko? Pytam. - 4500-5000. Nie wiem, jak i czy się w ogóle do tego jakoś odnosić, bo nigdy w życiu tak wysoko nie byłem i nie wiem co to może, w praktyce, dla nas oznaczać. Ostrożnie siadamy na koniki, życzymy sobie Darz Bór i rozjeżdżamy sie w przeciwnych kierunkach. Zmierzamy w stronę zamkniętą górami. Posuwamy się wolno, najpierw ścieżką, potem szlakiem, by po 0,5 godzinie zjechać w potok, który rozcina góry. Cały czas w górę. I tak 2 godziny... Koniki czasem się potykają, ale - poza jednym wypadkiem, gdy mój omal mnie nie zrzucił - jedzie się dość wygodnie. Najgorsze jest przekraczanie, i to wielokrotne, rwącego nurtu; cały brzeg, a i dno, to jedno wielkie gruzowisko kamieni małych i wielkich, o wszystkich kształtach świata. W końcu docieramy do czegoś, co można by porównać do połonin: wielkie obszary traw i porostów, wysoko w górach, poprzecinane dolinami, w których zawsze płyną krystalicznie czyste potoki. W tych dolinach, ale nie tylko, dziesiątki i setki szczątków marco polo i koziorożców; małe i duże, samce i samice: wszystko ofiary wilków. Dookoła wysokie, skaliste granie i wszystko na wysokości 4500m nad poziomem morza! Przed nami Tien-Szan, już po chińskiej stronie, ze szczytami pokrytymi śniegiem. Polowanie wygląda następująco: wyjeżdżamy na najwyższe punkty terenu i obserwujemy przez lornetki okolicę. Jak powiadają Amerykanie, to tzw. "spot and stalk" czyli zlokalizuj i podejdź. Jednak w naszym przypadku to sposób niezbyt efektywny: najlepszy czas na polowanie, tzn. wczesny ranek i późny wieczór, gdy zwierzyna schodzi z kamiennych grani na żer, my spędzamy na naszych konikach jadąc albo do albo z łowiska. Po powrocie mówię o tym ojcu Adileta i przypominam, że uzgodniliśmy w kontrakcie korzystanie z tzw. spike camps, czyli biwaków w samym centrum terenu. Tylko to ma sens, wyłącznie. Jednak mimo tej rozmowy próbujemy tego samego jeszcze raz, następnego dnia. Widzimy koziorożce leżące wysoko w górach, kilka capów marco polo oraz panterę śnieżną(!) Są ciągle za daleko i w takim terenie nie dają szans na podejście. Jemy lunch, gdy nagle Ułan widzi wilka. Jest daleko, ale schodzi w naszym kierunku. Wracamy do Władka, który siedzi ze swoim Ułanem na drugiej krawędzi wzniesienia i mówimy mu, by się przygotował. Władek proponuje, by jeden pilnował jednej strony, a drugi drugiej. Wracam na swoje stanowisko i widzę go, gdy powoli odchodzi od nas w stronę, gdzie leżą koziorożce. Rozkładam bipod i gwiżdżę, by stanął. Ułan mierzy odległość: - 198 mietrow. Dopiero po drugim gwiździe wilk zwalnia, a ja ściągam spust i kładę go komorowym strzałem. Serce wali jak młotem. Wyciągam cygaro i czekam, aż Ułan x 2 przyniosą zdobycz. Wszyscy skaczą z radości, ściskam Ułana. Układamy wilka i siadamy na ziemi: robimy zdjęcia. Jest godzina 2:00 po południu. Szczęśliwi wracamy do obozu. Wieczorem przyjeżdża Robert ze swoim marco polo. Jest równie szczęśliwy jak ja. Strzelił barana na 600m!! - Bo bliżej podejść się nie dało. Ten fakt i oba trofea stają się dobrą okazją, by wypić zdrowie dzisiejszych królów. Uczta trwa długo i jest naprawdę wesoła. W trakcie biesiady nie zapominamy o następnym dniu. Ustalamy, więc, że pojedziemy raz jeszcze z Władkiem na połoniny, Robert pojedzie z nami, ale w inne miejsce. Władek jest zdesperowany: strzelę wilka i niech szlag trafi koziorożce!!!
Polowanie i tym razem kończy się na oglądaniu przez lornetkę zwierzyny i podziwianiu wyniosłych i pięknych gór. Jadąc z powrotem, jeszcze w potoku, w pewnej chwili na tle błękitnego nieba dostrzegamy kilkadziesiąt (!) koziorożców; same capy! - Dawaj, dawaj! Pogania mnie Ułan. Pędzimy na złamanie karku kilka chwil, dosłownie. I aż trudno uwierzyć, że całe to stado, po tych kilkunastu sekundach, mogło zniknąć po drugiej stronie wąwozu! A przecież po jego obu stronach były niemal pionowe, wysokie na 150, może 200m skalne zbocza!!! Następnego dnia zapada decyzja, by Robert został w obozie (bo okulał jego konik), Władek-Dieduszka, tak go nazwał jego podprowadzający, pojedzie w inne łowisko, a ja z Ułanem zabierzemy pałatkę i zostaniemy na noc na połoninie. Wyjeżdżamy o 9:00 rano znaną mi drogą, w potoku. W pewnym momencie, jakieś 40 min. od obozu, Ułan nerwowo zeskakuje z konia, odwraca się do mnie i szepcze: - Kazierog! Zeskakuję i ja i podążając wzrokiem za jego palcem widzę żerującego, pod szczytem góry, samotnego koziorożca. Cóż to za widok! Serce wali jak młotem... Ułan zabiera konie i ustawia je pod ścianą tak, by ich nie było widać. Gdy to robi, niemal odruchowo, szybko zdejmuję sztucer z ramienia, składam się i już spokojnie naciskam spust.Widzę w lunecie, jak cap przyjmuje kulę i znika za szczytem. Podbiega do mnie Ułan i mówi, żebym sie nie martwił: - Najdu jewo, mówi. I w tej sekundzie gdy kończy, widzimy jak koziorożec, chwiejąc się podchodzi do krawędzi szczytu, 200m nad nami i wali się w dół, koziołkując i odbijając od ostrych skał stromego, niemal pionowego zbocza. Ułan próbuje biec w stronę koni, by je odciągnąć; i tak by nie zdążył, a cap uderza o ziemię 2, może 3 metry od nich! Byłby je zabił, na pewno. Widzę szeroki uśmiech Ułana, a do mnie zaczyna docierać, że mam wymarzone trofeum. Trofeum ma ok. 1 m, jeden róg jest - niestety - złamany. A wszystko stało się tak szybko!!! Niczewo, najdiom drugowo. Ściskam go, a on mówi: - Dawaj, ochotimsa dalsze. Nie mogę się zgodzić, choć serce rwie się do dalszej polowaczki. Odpowiadam: - Wracamy szybko do obozu i pojedziesz z Robertem. On nie ma jeszcze koziorożca i marnuje czas w obozie. Popatrzył na mnie z uznaniem i zrozumieniem. I spokojnie zabrał się za bielenie. Trwało to dość krótko; jedyna, w miarę nie zniszczona część tuszy, szynka, zostaje wycięta i wraz z trofeum przytroczona do konia. Ruszamy w drogę powrotną. Po przyjeździe, gratulacje od Roberta, krótkie pakowanie i obaj ruszają na połoniny. Zostaną tam na noc. Ja, z personelem obozowym, świętuję zdobycie wszystkiego, o czym tutaj marzyłem. Nazajutrz, ok. południa, wraca Dieduszka. Zarośnięty, z twarzą ogorzałą od słońca i szczęśliwy. Widzę przytroczonego do konia jego przewodnika dobrego capa. Ściskam go serdecznie i słucham opowieści. Mówiąc krótko, polowanie miał "ekstremalne". Ale na pewno nie zapomni go, dzięki temu, do końca życia. Czy nie o to, nam myśliwym, trochę chodzi...? Po południu widzimy na końcu doliny 2 konie z jeźdźcami, wraca Robert z Ułanem. Gdy się zbliżają widać "dyndające" za siodłem Ułana rogi koziorożca. A więc wykonaliśmy "plan" w ponad 100% i to w 4, a nie 10 dni! Nie muszę opowiadać jak wyglądał wieczór. Zabawa trwała do północy. Wczesnym rankiem spakowani siedzimy w UAZie terenowym i żegnamy się z górami. Droga powrotna, już inną trasą, ma trwać kilka godzin krócej. Jedziemy tam, gdzie zerwany most, z nadzieją sforsowania rzeki samochodami. Mimo poważnych obaw, udaje się to dość łatwo. Docieramy do "punktu przerzutowego" koło południa, żegnamy się z całą ekipą, zmieniamy samochód na "normalny" i ruszamy do Bishkek. Już z oddali widać, jak w górach zmienia się pogoda; mieliśmy szczęście... Cóż, Święty Hubert, najwyraźniej, pomyślał i o tym. Do Warszawy wracamy szczęśliwi, przekonani, że za rok spotkamy się w Kirgizji znowu, na sarnach syberyjskich i dzikach. Do zobaczenia... Darz bór! - Krzysztof Ciemniewski |