Nad Niemnem

Od dwudziestu już lat łowieckie marzenia i łowieckie wspomnienia walczą u mnie o palmę pierwszeństwa, szukając odpowiedzi na odwieczne pytanie: czy szczęście tkwi w oczekiwaniu czy w spełnieniu? Z biegiem czasu zaciera się granica między snem a jawą, coraz więcej marzeń przybiera realne kształty konkretnych przeżyć.
Te zaś jeszcze trudniej klasyfikować. Jak bowiem porównać pierwsze w życiu kacze łowy, które dały mi tytuł króla polowania, z pierwszym ciągiem słonek, gdzie samo strzelanie najmniejsze ma znaczenie? Co jest cenniejsze: skuteczny strzał do cielaka, wybranego z chmary jeleni pędzących przez linię, będący nie tylko strzeleckim popisem, czy niecelny strzał z ambony, kiedy po długim poszukiwaniu jelenia byka, znalazłem grubą gałąź sosny, odstrzeloną na torze pocisku i byłem szczęśliwy, że zwierz nie jest ranny?
Lecz, choć jak dziś pamiętam młodzieńcze łowy, gdy wszystko wokół działo się po raz pierwszy, choć przeżywałem niezapomniane chwile u stóp ryczących władców naszych kniei, choć dane mi było podziwiać niedźwiedzie na emocjonujących wilczych łowach w Bieszczadach, to jednak najcenniejsze są dla mnie wspomnienia z nadbiebrzańskich toków cietrzewi. Pomimo upływu czasu, ciągle widzę, słyszę i przeżywam je na nowo. To one, swym pierwotnym, mistycznym charakterem, najbardziej były zbliżone do, przez te wszystkie lata, nierealnego i największego marzenia: usłyszeć pieśń głuszca, spróbować choćby tylko podejść, zobaczyć.
I oto nierealne stało się możliwe. Oto mieszkam niedaleko wioski Mikołajewszczyzna w obwodzie Stołpce, nad leniwie tutaj rozlanym Niemnem. Oto jutro mam wyruszyć w pierwszą głuchą noc, w wielkiej i dzikiej Puszczy Nalibockiej. I gdy wieczorem, na ciągu słonek, stają przed oczyma wszystkie spełnione już marzenia, postanawiam, że nie będę wartościował ich od najlepszych do najgorszych, bo tych gorszych po prostu nie ma. Wszystko, co działo się przez te lata, stworzyło mnie takim, jakim jestem. Na to, że pieśń cietrzewia kołacze się ciągle po sercu, składa się wszystko to, czemu pamięć nadała kształty dziś odbierane, a także to, co podpowiada niecierpliwa wyobraźnia.
Pierwsze chrapanie długodziobej słonki przywraca mnie rzeczywistości. Powinienem być teraz na zapadach, przyjechałem jednak zbyt późno, by zdążyć na odległe miejsca toków. Czasu starczyło tylko na pobliski ciąg słonek i na najważniejsze pytanie: Czy głuszce grają? Z szybkich odpowiedzi wiem, że grają, a odpowiedni ludzie, wiedząc że przyjadę, są na zapadach.
Stoję na szerokiej, piaszczystej drodze i podziwiam rozciągający się przede mną stary bór sosnowy, poprzerastany z rzadka brzozą i czasami świerkiem. Bór dziki, pierwotny, z podszyciem niskim i ubogim, z licznymi wiatrołomami i wykrotami, miejscami obniżający się i poprzez rachityczne brzozy, przechodzący w rozległe bagna. W podobnym jutro przyjdzie mi podchodzić głuszca. Aby spróbować podchodu postanawiam wejść w głąb oddziału. Niestety każdy krok powoduje trzaski pękających pod nogami gałązek, których nie sposób ominąć nawet za dnia. Setki leżących drzew i tysiące połamanych gałęzi są niemym świadkiem trąby powietrznej, jaka nawiedziła te tereny w zeszłym roku.
Kolejne chrapanie słonki przypomina mi po co tu jestem. Długo, bardzo długo ją słyszę, odpowiednio długo widzę nadlatującą wprost na królewski strzał. Dwa szybkie pudła powodują rozładowanie napięcia i zamiast zdenerwować, wprowadzają mnie w dobry nastrój. Nie strzelam już więcej tego wieczoru, snuję plany na jutro. Teoretycznie wiem wszystko. Znam pieśń głuszca, choć nigdy jej nie słyszałem. Wiem jak podchodzić, wielokrotnie dokonywałem tego w myślach: słyszałem klapanie, trelowanie, potem krótki korek i zaraz po nim kilkusekundowy szlif, podczas którego ptak tak głuchnie w zapamiętaniu, że nie tylko iść w tym czasie, ale i strzelić można, a on nie usłyszy. Wiem też, że najdrobniejszy hałas czy ruch wykonany poza szlifowaniem niechybnie spłoszy ptaka, niwecząc dotychczasowe trudy podchodu. Ufny w swą wiedzę postanawiam, że jutro spróbuję swego pierwszego głuszca podejść sam.
Pierwsza noc. Mój przewodnik Wiktor prowadzi mnie cichą, piaszczystą drogą.
Wieczorny przymrozek, po ciepłym i parnym dniu, zamroził na drzewach tysiące drobinek lodu. Noc przyniosła ocieplenie, a tym samym lawinę kropel wody stukających o drzewa, krzewy i ziemię. Czy z takiego hałasu da się wyłowić pieśń głuszca, która brzmi chyba podobnie?
O moich wczorajszych planach samodzielnego podchodu powiem dopiero gdy usłyszę pieśń.
Tymczasem Wiktor szepcze, że za chwilę skręcimy w widoczną z lewej ścieżynę, do najbliższego z zasadzonych wczoraj głuszców. Mam tu czekać, podczas gdy on pójdzie i posłucha dalej. Zostaję sam. Nie widzę żadnej ścieżki, mam natomiast czas na wsłuchanie się w ciszę nocnego lasu. Znad otwartych przestrzeni dobiega drżący głos kszyka, gdzieś w koronach przemknęła pochrapując słonka, para krzyżówek przecięła niewidoczne jeszcze niebo. Wśród drzew ciągle narasta werbel spadających kropel, a w oddali dostojny Niemen szumi spokojnie, tocząc swe wody przez liczne tutaj meandry i bobrowe tamy.
Wraca Wiktor. Melduje, że słyszał dwa koguty grające ponad dwieście metrów od drogi, czyli, jego zdaniem, za daleko aby warto je podchodzić. Idziemy więc dalej niewidoczną dla moich oczu ścieżką. Po stu metrach stajemy. Wiktor coś słyszy, ale nie jest pewny czy to głuszec. Postanawia wejść w środek oddziału, podejść bliżej i posłuchać. Znowu czekam. Po powrocie Wiktor twierdzi, że trzeci głuszec gra też za daleko. Czy aby mój przewodnik nie jest zbyt wybredny? Nie pozostaje mi jednak nic innego, jak podążać za nim ścieżką, której w dalszym ciągu nie widzę. Wyczuwam wzrastające napięcie gdyż idziemy coraz wolniej, instynktownie, choć nie zawsze skutecznie, omijając wszechobecne gałęzie.
Wiktor staje gwałtownie.
- Słyszysz? Gra! Metrów sto... - mówi szeptem tak cichym, że ledwo domyślam się brzmienia słów.
Przez dłuższą chwilę wytężam słuch - na daremno. O Święty Hubercie! Głuszec gra tak blisko, a ja tego nie słyszę. Moje wczorajsze plany o samodzielnym podchodzie legły w gruzach.
Wiktor szepcze bym robił to co on i skacze w głąb oddziału. Chwila przerwy i znowu dwa kroki. Powtarzam te ruchy wierząc, że skaczemy podczas szlifowania, bo pod nogami co chwilę trzaskają gałęzie. Po chwili stajemy znowu.
- Słyszysz teraz?
I oto wśród spadających kropli rozróżniam dźwięk bardziej regularny: tetek-tetek tetek-tetek tete-tete tete-tete tete-tete trrrr. I po chwili znowu. Słyszę głuszca! Czuję jak serce zaczyna bić coraz mocniej. Jednak w myślach pieśń ta brzmiała inaczej.
Nie potrafię porównać jej z jakimkolwiek znanym mi odgłosem występującym w przyrodzie. Jest tajemnicza, ekscytująca i bardzo, bardzo cicha. Kątem oka widzę jak Wiktor kiwa ręką:
- Idziemy.
Teraz bardzo szybko uczę się skakać w rytm pieśni. Nie słyszę co prawda korkowania i szlifowania, ale potrafię odczekać odpowiednią chwilę po trelowaniu i wykonać dwa skoki. Początkowo koryguję to jeszcze obserwując Wiktora, ale już po chwili skaczę naprawdę sam! Tajemniczy ptak hipnotyzuje mnie swą pieśnią. Czasem milknie, a gdy odzywa się znowu, przepuszczam jedną pieśń i skaczę w takt następnej. I choć robię dokładnie to samo co Wiktor, to jednak nie patrzę już na niego. Chyba instynkt podpowiada mi kolejne kroki, bo doświadczenia nie mam przecież żadnego. Później, po toku, Wiktor powiedział, że nie widział jeszcze, by ktoś swego pierwszego głuszca podchodził z takim wyczuciem. Była to największa pochwała jaką słyszałem.
Nagle tuż przed sobą zobaczyłem powaloną sosnę. Gdybym podchodził sam pewnie starałbym się ją ominąć, tymczasem Wiktor schylił się błyskawicznie i śmignął pod drzewem. Instynktownie wyczułem, że trwało to zbyt długo. Wiktor nie zdążył się wyprostować i zastygł w pozycji tak nieprawdopodobnej, że nie sposób się w niej utrzymać. Na szczęście głuszec grał dalej. Wiktor poprawił pozycję, a ja pokonałem sosnę w dwóch susach, w takt następnych pieśni. Postaliśmy chwilę dla uspokojenia emocji.
I właśnie wtedy, po raz pierwszy usłyszałem kolejne części pieśni: wyraźny, choć bardzo cichy korek i niesamowicie brzmiący szlif. Wiktor nie nagli do pośpiechu, pozwala przez chwilę rozkoszować się pieśnią, w której słychać doskonałą harmonię narastania emocji i czynnego, aktywnego spełnienia. Pojedyncze, oderwane dźwięki klapania, powolne zrazu, stają się coraz żywsze i potęgując podniecenie płynnie przechodzą w perlistą kaskadę trelu, by u szczytu ekstazy zaznaczyć ton główny - korkowanie, po czym rozpłynąć się czarującym szlifowaniem, które jeszcze bardziej podnieca i urzeka zarazem. Żadne z dotychczasowych wzruszeń łowieckich nie było tak silne, tak fascynujące. Jest w tej cichej, namiętnej pieśni coś takiego, czego nie da się opisać, co trzeba usłyszeć i przeżyć samemu. Przeżyć i zachować w pamięci na zawsze. Nie wiem kiedy ruszyliśmy dalej, byłem już całkowicie zahipnotyzowany, działałem jak w transie. Mimo to zauważyłem, że Wiktor zbacza w lewo z obranego dotąd kierunku. Powtarzając jego ruchy zrozumiałem dlaczego. Przed nami, po prawej zamajaczył niewyraźnie rozłożysty świerk. Domyśliłem się, że jesteśmy już blisko i Wiktor boi się by świerk nie zasłonił nam ptaka.
Stoimy!
Podczas szlifu słyszę szept, że będziemy tu czekać, głuszec jest nie dalej jak dwadzieścia metrów. Nic nie widać, bez powodzenia wytężam wzrok. Będąc pod wrażeniem kolejnych pieśni, bezskutecznie staram się nauczyć oceniać odległość od grającego ptaka. Udaje mi się natomiast w ten sposób przynajmniej częściowo uspokoić rozdygotane nerwy. Widzę, że Wiktor przesuwa się dwa kroki w lewo i po chwili wzywa mnie ruchem ręki. Podchodzę w takt pieśni. I co słyszę? O dziwo! Słyszę jak mój przewodnik sapie z emocji. On, który podprowadzał ludzi pod setki głuszców, też tak reaguje! Zyskał mój największy szacunek, choć nie powiem by uspokoiło to moje emocje. Raczej przeciwnie!
- Widzisz? - spytał samym ruchem ust.
Omiatam wzrokiem najbliższe sosny, raz, drugi, trzeci. Wiktor pokazuje palcem najbliższą sosnę. Mija trzy, pięć, siedem pieśni, a ja ciągle nie widzę.
- Przyłóż broń do ramienia, a ja wyceluję - proponuje Wiktor.
Jestem posłuszny i za chwilę na przedłużeniu luf majaczy mi niewyraźny kształt... sosny. Nie mogę zauważyć czegokolwiek w takich ciemnościach, tymczasem Wiktor nalega abym strzelał w miejsce przez niego wskazane. Nie zgadzam się oczywiście i postanawiam czekać aż się rozwidni. Wiktor jest jednak coraz bardziej nerwowy:
- Strzelaj, jest już widno, uważaj, siedzi przodem do nas, może nas zauważyć. Strzelaj! - słyszę w takt kolejnych pieśni.
Widno?! A niech go ...! Nic nie widzę!
- Daj, strzelę za Ciebie, masz za słaby wzrok, nie strzelisz - Wiktor tym razem przesadził.
Moja odpowiedź była kategoryczna i trochę niegrzeczna, bo Wiktor milczał wyniośle całe dwie pieśni, po czym roztokował się na dobre: "strzelaj, strzelaj, strzelaj...".
Nagle, tuż nad głową usłyszałem potężny łopot skrzydeł.
- Strzelaj szybko! Ona przyleciała, siadła za nami. On zaraz zleci na dół! - szeptem wrzasnął Wiktor.
I miał rację! Zobaczyłem mego pierwszego głuszca dopiero w locie. Muszę przyznać, że ruszył z miejsca, w które Wiktor wycelował mi broń. Przeleciał dziesięć metrów od nas, zobaczyłem potężne skrzydła wielkiego ptaka, złożyłem się do strzału, lecz Wiktor złapał mnie za rękę i pokręcił głową:
- Nie strzelaj!
Głuszec usiadł trzydzieści metrów od nas i tyle go widziałem. Dobrze, że nie strzelałem. Gdybym nawet trafił w takich ciemnościach i z tak bliskiej odległości, z ptaka pewnie niewiele by pozostało.
- To nie Ona przyleciała, to drugi kogut. Zaraz będzie walka - zawyrokował Wiktor.
On faktycznie musi coś widzieć, bo za chwilę słyszę potężny łomot skrzydeł. A potem na przemian: znowu łomot, trzask łamanych gałęzi, jakby drzewa całe ktoś łamał, a czasem nawet jakbym słyszał jęk ziemi od upadku jednego z zapaśników. Walka przybiera na sile, toczy się przy tym ciągle w zasięgu wzroku - niestety nie mojego. Wiktor cały czas opowiada jej przebieg. Nie wspomina już o strzelaniu, emocja pochłonęła go całkowicie. Mnie również!
I nagle wszystko ucichło. Nigdy i nigdzie na świecie nie było tak cicho! Głuszce nie odfrunęły, są nadal blisko. Boję się, że usłyszą huk mego oszalałego serca, nie mogę uspokoić drżenia rąk, nie mogę przełknąć śliny.
Cholera! Tuż obok odbyła się walka głuszców, a ja tego nie widziałem!
Lecz co to? Z ziemi dobiega znajomy dźwięk: z początku tylko klapanie, coraz dłuższe, aż w końcu cała pieśń. Jedna, druga... W takt trzeciej, jakby umówieni, jednocześnie zaczynamy podchodzić. Jeden, dwa kroki i stoimy, kolejne dwa, i następne, i Wiktor znowu widzi, a ja nie!
I znowu wszystko powtarza się bez końca: "Widzisz? Nie widzę! Strzelaj! Nie widzę!...". A głuszec gra jak szalony. Każda pieśń to moja kolejna szansa. Oby nie przerwał, oby dał jeszcze jedną pieśń i jeszcze, jeszcze. Pełen obaw, strachu i niewiary bezustannie szukam tej jednej jedynej z kilku plam majaczących przede mną. I nagle zauważam ruch. Oczy wychodzą mi z orbit. Jest, jako żywo! Ciemny cień przesuwa się z prawej na lewo, ciągle tokując.
Słyszę klapanie, trelowanie, korek i... rzucam broń do ramienia i strzelam zanim przebrzmi szlif. Z lufy wylatuje jadowity ogień, potężny huk poprzedza nagłą ciszę! Uroczystą, kojącą zmysły ciszę, w której wspaniały, wielki ptak kończy testament.
Spełniło się największe marzenie mego łowieckiego żywota. I co ważniejsze: marzenia czy wspomnienia? Gdzie tkwi szczęście? Aktualnie, właśnie to głuszcowe wspomnienie cenniejsze będzie dla mnie od wszystkich marzeń. Na jak długo? O czym jeszcze nasz Hubert śnić każe, zanim to coś przeżyć pozwoli? A na razie żal będzie wyjeżdżać. Chyba już tu nie wrócę, choć chciałoby się móc jeździć na Białoruś czy Polesie jak można było kiedyś, dawno temu.
Jest rok 1998. Prawdą jest, że im dalej na wschód, tym więcej zachodu kosztuje taki dewizowy wyjazd. Szkoda! Na pewno jednak nigdy nie zapomnę wilgotnego zapachu tego boru sosnowego, czaru tej pieśni czy emocji podchodu. Może jednak da się kiedyś wrócić "Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych..."

Darz bór! - Andrzej Otrębski