DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: ANDY18-05-2009
Szydlarz

Koniec maja. Początek sezonu na rogacze był zimny, wietrzny i mokry. Zima była długa i ciężka. Następująca po niej wiosna utrzymała się w konwencji zimna. Skutek – ledwo pojawiające się zawiązki młodych liści i jak zwyczajnie w kwietniu, nie maju, gorące czasem słońce i daleka widoczność pomiędzy drzewami. Ogromne, białe kępy zawilców przywodziły na myśl połacie śniegu a nie wiosnę. W przepięknej dolince nad potokiem który zasilał stawy do hodowli pstrąga wykonane rękami więźniów Pustkowa liliowe kwiaty krokusa tworzyły fioletową zasłonę drgającą pod zimnymi podmuchami. Minęły jednak trzy tygodnie i wiosna zwyciężyła, przyspieszając mocno, jakby chciała nadrobić te zimne chwile słabości.

Przyjechałem w łowisko dość wcześnie i powędrowałem w Jaworze aby pochodzić po potoczkach i zrębach szukając kontaktu z wiosennym koziołkiem, tak charakterystycznym trofeum łowieckim dla tej pory roku. Kilka tygodni przerwy po zbiorówkach, później wiosenne polowania na piżmaki i kaczory oraz wieczorne ciągi słonek łagodnie przeszły w polowania indywidualne na grubego zwierza. Jakże smakuje woń młodego listowia, rześka i orzeźwiająca. Te dziwne zapachy, miodne i słodkie. Oczekiwane niecierpliwie i wywołujące dziwne drżenie i napięcie. Wlokę się po ścieżynach, zaglądam na zręby i popatruję po ścianach uboczy już zasłanianych skwapliwie przez gwałtownie wybuchłą zieleń. Zieleń w tysiącach odcieni i barw. Pokryte meszkiem liście są lepkie i mają leciutkie kudełki. Takie srebrzyste i delikatne. Na ściółce dywan łusek z rozwijającego się listowia. Brązowe, z złotawym podbiciem są czepliwe i pachną gorzkawo...

Do zmierzchu mam bardzo dużo czasu. Nie spieszę się, smakuję ten bajkowy świat, świat na który się czeka z utęsknieniem i oczekiwaniem. To taki myśliwski kalendarz. Łowca żyje w takt pór roku. Każda z nich coś nam daje, zaskakuje niespodziewanym ale i oczekiwanym. To rytm podchodów i zapadającego za krawędzią horyzontu słońca. To wstający dzień skąpany w rosie i świergocie ptactwa. To głos kukułki i huczenie owadów na ukwieconej, nagrzanej słońcem łące, który obezwładnia zmysły i koi skołatane nerwy. Każda sekunda dnia i nocy daje inne doznania, doznania wsiąkające w nas jak w chłonną gąbkę. Tak bardzo potrzebne i tak bardzo wytęsknione...

Pomiędzy czubami niewysokich jodełek czernieje budka czatowni. To dobra dla mnie budowla. Lubię na niej przysiąść. Oddaje mi w zamian możność podglądania bogatego w doznania i zwierzynę świata. Jest dość dla mnie szczęśliwa, poza pewnym odyńcem, który ocalił skórę po spudłowanym bliskim strzale. Nie mam o to pretensji, widać tak zdecydował za mnie Patron. Podchodzę doń z nadzieją i stojąc u stóp prowadzącej w górę drabiny z sentymentu gładzę chropowaty szczebel. Wolno wchodzę w ciemny prostokąt wejścia i ostrożnie sadowię się na ławeczce. Szczęśliwy oglądam otoczenie. Dzień jest pochmurny i ciepły. Mam wrażenie jakby na mój świat został nałożony szary namiot. Uwypukla to zdolność dostrzegania i wyostrza a równocześnie tonuje kolory. To jak szary filtr podnoszący kontrast. Poniżej mam gęstwinę liści i gałązek, która przechodzi w soczystą zieleń łąki. Źdźbła młodej trawy i jakiś ziół leciutko kołyszą się w delikatnym podmuchu. Zapach tych wszystkich zieloności jest oszałamiający.

Odruch poparty złym nawykiem powoduje, że sięgam po to okropne, zaklęte w biel bibułki zielsko. W usta wędruje caro, przypalony roznosi mocną woń aromatu. To rzecz niewybaczalna w tej świątyni zapachów, coś co burzy odwieczny porządek i równie silnie jak w me nozdrza i płuca wierci otoczenie i ostrzega tych co zamieszkują świat w który ja usiłuję się wcisnąć. Słyszę prychnięcie i coś jak skrzypliwy chryp. Raz i drugi. Wciskam peta w opakowanie, które duszę gwałtownie nie bacząc na parzenie palców i dłoni. Zastygam i tylko głowa jak na gumce zatacza kręgi od jednej krawędzi ambony do drugiej. Usiłuję przebić gęstwinę listowia, krzewów i traw w poszukiwaniu czegoś co tam być musi, czegoś któremu zakłóciłem świat jego zapachów i bodźców i który bezbłędnie odróżnia te odwieczne od tych złych i niosących niebezpieczeństwo...

Uspokajam się wolno z solennym przyrzeczeniem, że już nigdy i pod żadnym pozorem nie sięgnę do kieszeni po... no i wiem, że pewno za chwilę o tym zapomnę i dalej...
Odchylam mankiet i patrzę na wskazówki zegarka. Jest 20- ta. Do zmierzchu jeszcze sporo czasu, choć zachmurzone niebo przyśpieszy ten proces. Jest ciepło i wilgotno. Tak jakoś miękko i kojąco słychać ostre trele śpiewających. Nawet terkot dzięcioła nie jest ostry a brzmi jak miękki werbel, trrrrr... .trrrrr... Coś jakby szurnięcie zwraca moją uwagę, coś, co kojarzę jak szarpnięcie liści czy gałązek. Cały przestawiam się na odbieranie i moje zmysły jakby tężały w oczekiwaniu na dochodzące z przestrzeni sygnały. Niestety póki co nic nie widzę. Biorę szkła i popatruję uważnie w czeluść listowia aby go przebić uzbrojonym okiem w nadziei, że coś dojrzę. Mocno wbijam się w okulary lornetki i ból gałek zmusza mnie do odjęcia szkieł i opuszczam je na pierś. Mój wzrok przykuwa ruszająca się niewielka gałązka młodziutkiej, jasnozielonej grabiny. Patrzę uważnie i spostrzegam ruszające się łakome wargi z wysuwającym się z pośród nich różowawym językiem. To sarna. Mam do niej 10-15 kroków i widzę wyraźnie jasny pysk i fragment łyżki która ginie w listowiu. Leży i żeruje w gęstwinie. Znów sięgam po szkła z nadzieją, że zobaczę coś więcej. Pomogło. Pomiędzy jasnymi na tle mocnej zieleni tła liśćmi błyska grot parostka. Dziwne to jakieś, ostre i szydlaste, ale i też jakieś wężowato wygięte. Zniekształcone? Nic więcej dostrzec nie potrafię i pieczenie oczu zmusza mnie do opuszczenia szkieł. Patrzę uważnie bez nich i widzę tylko ruszające się listki. Robię coś dziwacznego i pukam zgiętym palcem w deskę. Zaskakuje mnie gwałtowność reakcji po tak delikatnym stuknięciu. Listowie wybucha gwałtownie na boki a z wnętrza wystrzeliwuje sylwetka kozła. Trwa to mgnienie ale zdążyłem zobaczyć wysokie szpice szydeł z jakimś dziwnym wygięciem w mniej więcej środku wysokości. Groty są białe i świecące a sylwetka o siwym pysku i kanciasta daje sygnał o tym, że jest to stary i doświadczony cap, co pewno zęby zjadł. Nigdy takiego tutaj nie spotkałem. Ten moment zaskoczenia i w oczach niknąca w zielonym sylwetka...

Jasna cholera, tak być nieostrożny i zwyczajnie nie po łowiecku, czujny. Przecież mogłem choć sięgnąć po broń i być w gotowości. Mogłem… wszystko mogłem... mielę w zębach przekleństwo, choć nie wiem po co i nie pomny na solenne przyrzeczenia sięgam po kolejne caro. Ten tam zwiał i choć łomotu jakoś nie słyszałem, mam pewność, że poszedł w diabły i nadzieja na innego jest raczej płonna. Wiem też, że takie kozły są wyjątkowo ostrożne, co zresztą zademonstrował skutecznie i wędrują cichaczem po kniei jak duchy. Marne szanse na ponowne spotkanie. Gospodarza tego fragmentu lasu znam i póki co ten mający ok. 4 lata potężny szóstak jest poza zasięgiem strzału. Dziwne też, że ten stary szydlarz bytuje sobie bez reakcji z strony gospodarza. Może sobie tylko przechodził i zatrzymał na popas. Kto to wie? Trochę zły na siebie, popatruję na przybywający wolno szary słupek spalonego tytoniu. Chyba, nie był mi pisany. Kolejny pet wędruje do foli opakowania a ja postanawiam, że zejdę z tej ambonki i pochodzę sobie jeszcze po kniei. Jest całkiem jasno a tutaj już nic nie wysiedzę. Z przyzwyczajenia jeszcze rozglądam się już bez nadziei po czubach jodełek, grabu i buka. Sięgam po strzelbę i układam ja w zgięciu aby rozładować przed wędrówką w dół i kciukiem naciskam klucz. Ręka zastyga... Pomiędzy świeżymi listkami coś się rusza. Coś pociąga do siebie listowie. Składam się błyskawicznie i w wycięciu szczerbiny widzę szydła parostków. Jednak nie zwiał, jest. Święty Hubercie! Stoi w takiej gęstwinie, że niewiele widzę poniżej łyżek, jak go dostać. Cap wolno przyciąga listki i gębą miele spokojnie ten pokarm. Już nie wypuszczam go z szczerbiny. Nie zakładałem lunety. Swoim zwyczajem wolę w czasie podchodu strzał z otwartych. Póki ręka i oko pewne, broń bez lunety i ciężkiego montażu wydaje mi się bardziej składna i posłuszna woli. Czekam złożony zaciskając leciutko zęby. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu... Cap jest wyjątkowy i do tego wysokości i ostrość tego oręża jest bardzo niebezpieczna. Muszę go dostać.

On ma jednak swoje sprawy na głowie i żeruje spokojnie nie zmieniając zupełnie położenia. Ja dygoczę z oczekiwania i nie wykonuję żadnych niepotrzebnych gestów jak poprzednio. Myśliwy musi być cierpliwy i pokorny – tak zawsze mówił mój guru. Zwłaszcza pokorny. Z palcem na spuście patrzę na usytuowanie muszki, jest idealnie centralnie w szczerbinie, która jest jakby rozjaśniona przez ostrą siwiznę pyska capa.
Gdzie się taki uchował. Jestem tutaj bardzo często zarówno w czasie wieczornego jak i porannego podchodu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Białe i ostre szydła mają w połowie wysokości jakby zagięcie do środka. Tworzą coś w rodzaju stylizowanego „H”. Coś niesamowitego. Pomimo ogromnej chęci dostania Go, nawet nie drgnąłem. Dygot wewnętrzny, ta tak zwana ‘febra łowiecka’ minęła bez śladu. Jestem skoncentrowany a zarazem jakiś nierealnie zluzowany tym takim niebytem łowieckiej gotowości, która pozwala na wiele i koncentruje lata umiejętności i doświadczenia. Biała plama wysuwa się z szczerbiny. Cap zmienia położenie aby sięgnąć do świeżych liści. Głowa i pysk niknie w zielonym. Mgnienie niepewności i ruda plama szyi ostro rysuje na tle młodej zieleni. Rusza mucha... Nie pamiętam momentu strzału, ani tego jak zgiąłem palec. Ramię miękko przyjęło pchnięcie osady. W pustej szczerbinie zielone tło. Znikła siwa plama pyska i rudy kark. Z zielonego nie dochodzi żaden dźwięk. Nic się nie rusza, nie słychać odgłosu ucieczki. Nic nie szczeka i w tym momencie do mych uszu dociera echo strzału. Głębokie i basowe tłucze się pośród drzew. Łamię Bronkę i chowam łuskę. Jak wyrzucony z katapulty spadam po stopniach drabiny. Jakim cudem nie upuszczam broni i nie ląduję na twarzy, wie tylko łaskawy Patron. Do miejsca gdzie strzelałem ledwo parę kroków i nim zobaczę swoją zdobycz czuję zapach piżma. W zielonym dywanie siwo-ruda sylwetka. Nieruchome brązowe świece są puste i pomimo opalizującego wnętrza są już martwe. Wspaniałe firanki rzęs otulają je i ocieniają. Cała sylwetka jest spokojna i zastygła bez gwałtowności. Klękam obok i sięgam po gałązkę grabu. Trochę bez sensu, bowiem z pyska wystaje spory liść ostatniego posiłku. Wobec tego kładę gałązkę na wlocie kuli. Jest idealnie w osi szyi. Parę kropelek farby lśni na sukni. Biorę w dłonie łeb, ciepły, miękki sierścią i podziwiam wspaniałe parostki. Są bardzo wysokie ale stosunkowo cienkie. Na jednej odnodze maleńka pozostałość po przeszłości. Reszta jest biała i praktycznie gładka. Uperlenie bardzo słabe i jakby w zaniku. Róże niezbyt wielkie. W połowie wysokości wcięcie do środka. Wygląda to tak jakby ktoś szydła ścisnął z zewnątrz palcami...

Grzebię w pysku aby zobaczyć na rejestry. Nie bardzo mogę rozchylić szczękę ale zęby są już bardzo nisko a charakterystyczne wgłębienie sygnalizuje, że jest stary. Chwila zadumy nad tym leżącym pięknem. Tym doskonałym kształtem stworzonym przez naturę. Kładę dłoń na karku i chwilę trwam bez ruchu. Zapadający zmrok zmusza mnie do wykonania niezbędnych czynności. Chcę jednak przedłużyć te chwile pożegnania kozła z knieją i siadam obok na podwiniętych nogach. Dłoń bezbłędnie znajduje znajomy kształt opakowania a zimny prostokąt zapalniczki lokuje się między palcami. W zadumie kończę papierosa i sięgam po nóż...

Coś błyska krwawo, zdumiony podnoszę wzrok. Otwiera się szara zasłona w której dysk schodzącego słońca śle złoto - krwawą smugę padającą na otaczające mnie liście. To ostre światło jak dotknięcie dobrej wróżki pada na ten przepyszny kształt skończonego piękna w geście pożegnania... Pora wracać...



Jaworze – maj 1986




16-10-2009 11:46ANDYKol.Manek67,
rzeczywiście dość to odległe...Za ciepłe słowa , dziękuję .
W tych zamierzchłych czasach używałem bocka Bajkał kal.16, sztucera Frankonii 30-06 z lunetą 6x40 , oraz kniejówki CZ 584 m.4 12/7x65R z Burrisem 2-7x40 i Weaverem 6x40.
Pozdrawiam , DB.
16-10-2009 11:23Manek67Kol.Andy. Gratuluję nie tylko sukcesu, bo przecież już dawno to było, ale przede wszystkim umiejętności postrzegania i przeżywania tego wszystkiego bez czego polowanie byłoby tylko "zabijaniem, lub "wykonywaniem planów odstrzałów". Rzeczywiście ma Kolega ten dar... czego niezawistnie zazdroszczę. Cieszę się i buduje mnie fakt, że są ludzie którzy poza "pozyskaniem" potrafią oddać nastrój tego misterium jakim jest polowanie. Darz Bór i dalszego wzruszania nas piórem.

PS. Broń Boże się nie czepiam, ale nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: jakiej broni Kolega wówczas używał? Padają określenia "strzelba", "klucz", co wskazuje na jakąś gładkolufówkę, ale z drugiej strony również "szczerbina", co wskazywałoby na jakąś broń kombinowaną (dryling,kniejówka, express). Proszę ulżyć mojej ciekawości. Czytając że palił Kolega "caro" i że był to czas polowań na wiosenne "chrapacze" to zdarzyło się to w dość odległej przeszłości

Serdecznie Pozdrawiam
23-06-2009 23:40Jan DębowyŚwietny tekst; mając za sobą dobrą setkę rogaczy i kilkanaście nie mniej emocjonalnych wieczorów, czułem się jakbym był w środku zdarzeń. Brawo,
Darz Bór
12-06-2009 12:32mariandzikBardzo wciągające opowiadanie. Już zacząłem paznokcie obgryzać ;))) Darzbór.
27-05-2009 13:43BrakarzANDY!
Cały czas czekam na wydanie drukiem Twych wspaniałych wspomnień z łowów i wierzę, że taki dzień nadejdzie. A dedykacji Autorowi nie odpuszczę. Darz bór! Piotr
25-05-2009 14:23sako3006Naprawde pieknie opisane chyba przez chwilę siedziałem obok Ciebie. Gratuluję wspaniałego opowiadania.
20-05-2009 08:05ANDY
Tak ULMUS, już 12 lat... za uprzejme bardzo komentarze dziękuję serdecznie.
Pozdrawiam
19-05-2009 23:15ULMUSUdało Ci się wkońcu wygrać z tym cholerstwem ?

opowiadanie ja zwykle, wrota do krainy baśni ...
dzięki

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.