DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: Manek6707-06-2013
Niedokończona historia...

Wiadomo, jak to jest z myśliwymi "dewizowymi". W dużej części, to bogaci strzelacze, którzy z polowaniem w naszym tradycyjnym wydaniu niewiele maja wspólnego. W ciągu kilkunastu lat podprowadzania wyrobiłem sobie pewnego rodzaju “ranking”. Rzadko kiedy coś się z nim nie zgadza. Najniżej na drabince mojego poszanowania są Włosi i Hiszpanie. Strzelaliby do wszystkiego – byle miało cztery nogi i na drzewo nie uciekało. Bardziej tu przyjeżdżają po to aby się wyszaleć w nocnych klubach, niż na polowanie. Potem Francuzi i mieszkańcy Beneluxu – potrafią polować i oceniać zwierza, ale wykazują całkowity brak szacunku dla pozyskanych sztuk i atmosfery polowania. (Jeżeli zwierz nie leży po strzale, to idzie taki strzelać do następnego, a złom trafia pod nogi w aucie). Na szczycie mojej drabinki są Niemcy i Austriacy, z naciskiem na tych ostatnich. Pełna kultura i zrozumienie, zarówno warunków polowania, jak i całego misterium z nim związanego. Duży szacunek.

Właśnie spośród tych ostatnich miałem dwukrotnie przyjemność podprowadzać Kol. Fritz’a. Prawdopodobnie zbliżając się wiekiem do 70-tki, niechętnie polował z podjazdu, czy ambony. "Podchód to jest TO", jak mi na początku powiedział, a że to i dla mnie najprzyjemniejsza forma polowania, to od razu go polubiłem. Zauważone rogacze w promieniu 200 metrów nawet nie wymagały podnoszenia lornetki - jeżeli był to młodzik, to rzut oka na sylwetkę mu wystarczał. A już do końca mnie ujął, kiedy po daniu strzału do dobrego rogacza, szukał go sam przez 6 godzin w 5 hektarowym łanie rzepaku. Rogacz po strzale padł, ale po przejściu potoku, kiedy straciliśmy go z pola widzenia okazało się że nie leży w miejscu strzału. Śladowa farba i charakterystyczna reakcja na przyjętą kulę dawały 99% pewności, że to strzał na pióro, ale… Z uwagi na to, że pół godziny wcześniej położyliśmy już ładnego capka, musiałem się tym zająć. Fritz uparł się, że zostanie na miejscu i będzie sam próbował szukać. Załatwiłem sprawy i wróciłem po 2 godzinach z Kolegą i jego sprytną jamniczką. Fritz’a znalazłem w tym rzepaku, do którego prowadził wyraźny ślad zrzuconej rosy. Pies podjął trop natychmiast w miejscu zestrzału i zniknął w gąszczu. Po chwili dał głos, ale nie w jednym miejscu, raczej coś goniąc “na oko”. Jeżeli u Was Koledzy macie takie rzepaki jak u mnie: około 2 m wysokości, o gęstości takiej, że tylko koleinami po opryskach można się poruszać, to zdajecie sobie sprawę, jak beznadziejna była to sytuacja. Koniec maja, wiec około 10-ej zrobił się letni upał. Pies padł i my też, ale nie Fritz. Nie zgodził się na powrót na kwaterę i dalej kontynuował poszukiwania – beznadziejne i bez sensu, ale chyba go rozumiałem... Na wieczorne wyjście nie miał ochoty – "muszę przegryźć temat", jak mi powiedział z przepraszającym uśmiechem. Oddaliśmy tylko dwa kontrolne strzały do tarczy, aby wyeliminować ewentualny problem z lunetą.

Następnego ranka zabrałem go w część łowiska, gdzie nie jeździłem dotychczas. Ot miałem tam upatrzonego myłkusa. Dla kasy Koła z niego niewiele, a ja traktuję je jak najcenniejsze trofea. Ryzyk-fizyk, pomyślałem. Ten człowiek wart jest tego myłkusa, niech los decyduje. Znając zwyczaje tego kozła, jeszcze szarym świtem staliśmy już pod amboną, która dawała nam osłonę i kamuflaż.

Miejsce jest cudne. Ściana lasu oddalona o kilkaset metrów. Ambona stoi na wysokim brzegu dzikiego ruczaju, praktycznie na szczycie góry, z której rozpościera się wspaniały widok na nizinę Sanu, na odległość kilkunastu kilometrów. Rozpleniające się jak przysłowiowe króliki bobry, postawiły na potoczku tamę i część rozpadliny stała się naturalnym oczkiem wodnym. Od lat kilka par krzyżówek wyprowadza tu młode. Po drugiej stronie potoku samoistna samosięjka brzozowo-sosnowa. To znaczy brzóz zostało może kilka – bobry już przeprowadziły naturalną selekcję i wycięły prawie wszystkie białokore drzewka. (Wszędzie gdzie są bobry i zakładają swoje żeremia, budują tamy, tworzy się klimat naturalnej, dzikiej i odwiecznej puszczy. Wystarczy wschód słońca, delikatna mgiełka i tworzy się taka atmosfera, że tylko czekać, kiedy z trzcin wychynie tur lub żubr, albo wśród brzeźniaka zamigocą bure sylwetki szarych łowców – co zresztą kilka lat temu w tym miejscu w rzeczywistości mi się przydarzyło). Można tam siedzieć i nie mieć spotkania ze zwierzem i tak się wraca stamtąd z naładowanymi na maksa bateriami.

Tego poranka nie było mgły. Wschodzące za plecami słońce dało nam piękne oświetlenie sceny, na której miał się rozegrać ostatni akt życia mojego znajomego rogacza. Mniej więcej w czasie kiedy się go spodziewałem rogacz wychnął z łanu rzepaku na prawo od nas. Nie spiesząc się zaczął schodzić w dół stoku, kierując się do płynącej w dole strugi. Odległość nie była większa niż 80 m. Ja nie musiałem, ale Fritz obserwował go chwilę przez lornetkę, spojrzał na mnie z niemym pytaniem we wzroku (zawsze tak robił przed strzałem). Powoli skinąłem głową. Złożył się, wstrzymałem oddech i... usłyszałem suchy trzask spuszczonej iglicy. Obserwowałem już wtedy koziołka w lornetce, aby być pewnym reakcji na strzał, wiec odjąłem lornetkę od oczu i niemym spojrzeniem zapytałem: "niewypał". "No, I have fucked up things yesterday, I don’t deserve it. You will hang up his head in your room" ("Nie, spieprzyłem sprawę wczoraj i nie zasługuję na tego. Ty zawiesisz jego głowę u siębie w pokoju" - porozumiewaliśmy się po angielsku). Kręcąc z niedowierzaniem głową w ciszy obserwowałem kozła, którego zaniepokoiły "hałasy" jakie wyprawialiśmy i niespiesznym truchtem odchodził w głąb samosięjki. Było to nasze ostatnie wyjście.

Po południu mieli wyjeżdżać. Zapytałem więc: polujemy? Pokręcił przecząco głową. "Nie, tu jest tak pięknie, zostańmy". Nie miałem nic przeciwko. Usiedliśmy na miedzy pod ambona, a słońce ogrzewało nam plecy. Było pięknie. Miał już strzelone 4 kozły, w tym jednego na 611 gramów, wiec w kasie Koła coś przybędzie. siedzieliśmy i nie odczuwałem żadnego dyskomfortu. Wprawdzie znaliśmy się ledwie te kilka dni, ale jakoś tak było, jakby to był stary kumpel. Mentor, którym był mój odeszły 20 lat temu Dziadek. Jednak to nadal było polowanie, piękno otoczenia, romantyzm chwili jaką stworzył Fritz rezygnując ze strzału oddaliło nas w inne dziedziny, ale natura łowcy jednak pozostała.

W pewnym momencie bardziej poczułem, niż usłyszałem, że w rzepaku, z którego wyszedł kozioł coś jest. Byłem tego pewien, ale nic nie widziałem. Palcem na ustach nakazałem Fritzowi ciszę (po co? i tak siedzieliśmy jak trusię...) i wszedłem na kilka stopni drabiny. Zobaczyłem linię grzbietu, jakiegoś zwierza. Nie sarna, pewnie jeleń, ale sam? Lornetka do oczu i zdębiałem! W chwili kiedy patrzyłem na linię grzbietu zobaczyłem wyraźnie ruch gwizdu w górę i wykwit zebranych żółtych kwiatów w miejscu tabakiery. To był dzik!!! Dzik, żrący kwiaty i strączki rzepaku! Niemożliwe, widzę dzika w rzepaku, który ma około 150 cm wysokości. Śnię czy jak? Zszedłem na dół: There is a wildboar. HUGHE one!!! Jednakże ku mojemu zdziwieniu na Fritzu nie zrobiła ta wiadomość większego wrażenia. Sam wszedł te kilka stopni i przez parę chwil obserwował kabana. Zszedł na dół i stwierdził: “I don’t think it is big enough for a medal. I don’t care”. Osłupiałem. Miał przed sobą dzika grubo powyżej setki i dzik go nie interesował, bo nie sądził aby oręż był medalowy. Chyba mi opadła szczęka, bo Fritz się zorientował i wyjaśnił mi: "Strzelam u siebie ponad 50 dzików rocznie, interesują mnie tylko medalowe".

Tymczasem, widocznie wyposażony w "17-sty" zmysł odyniec wyczul Fritza i w chwilę potem wyszedł z rzepaku na niskie jeszcze zboże. Wyglądał malowniczo i trochę absurdalnie – jak na obrazie Monet’a – prawie całą suknię pokrywały mu przylepione kwiaty rzepaku, tylko słuchy i chwost miały swój naturalny dziczy kolor. Nie sądzę aby nas widział, a wyczuć nie mógł, ale przysięgam, że gdy się zatrzymał, to spojrzał na nas i po podniesieniu chwostu, dziczym truchtem pobiegł w kierunku ściany lasu. Fakt, niewiele widziałem w gwiździe, ale biegł jeszcze z resztkami rzepaku w tabakierze, a wyglądał dostojnie i potężnie. Po chwili gdy zniknął w ścianie lasu zastanawiałem się, czy to był sen czy jawa. Tak nierealnie wyglądał odyniec w pełnym świetle dnia, dodatkowo w tak "nie dziczych" kolorach.

A kiedy jeszcze w odległości 300 metrów od nas przeciągnęły 4 gomulaste byki, to Fritz klepnął mnie w ramię i rzekł: "You have animal park around here. Great! Lets go home". Wiem, że to cudne miejsce, ale tyle zwierza na jednym wyjściu nigdy tu nie widziałem. To był po prostu taki szczególny ranek.

Fritz z kolegą wyjechali wieczorem i do końca zachowywał się jak gentleman, wielokrotnie przepraszając za swój niefortunny strzał. Obiecałem mu, że po skoszeniu tego rzepaku sprawdzę dokładnie ściernisko, co też w miesiąc później uczyniłem, ale na szczęście nic nie znalazłem. I chyba widziałem tego capa już w pełni aktywnego w czasie rui.

Myślałem, że po tych intensywnych 4 dobach, nie będę miał ochoty na polowanie, ale podświadomość i żyłka łowiecka zadziałały same. Następnego ranka, już o trzeciej bylem na nogach. Tym razem nie było dywagacji: ambona była jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Zasiadłem taką porą, że to jeszcze noc, ale już czuć "w kościach", że nadchodzi świt. Uwielbiam polowania do dnia. Z każdą sekundą noc wycofuje się do swojej dziennej ostoi, a zbliża się niosący nadzieję na dobre, nowe dzień. Najpierw zauważasz dalsze zarośla, za kilka chwil już widzisz kształty, potem z minuty na minute sięgasz dalej nieuzbrojonym okiem. Jednakże lornetka cały czas jest niezbędna. I oto elektryzuje mnie widok w szkłach. Jest jeszcze całkiem szaro, ale już nie ciemno. Do wschodu słońca jeszcze z godzina. Wyraźnie widzę karpiowaty kształt, który truchtem przecina pole z 200 metrów ode mnie. Był w tym samym rzepaku, ale tym razem schodził z niego z godzinę wcześniej. "A to cwaniak" pomyślałem. Kozioł zameldował się mniej więcej o tej samej porze, ale do głowy mi nawet nie przyszło dawać strzału: ryzykować spłoszeniem takiego czarnucha?!?

Następnego ranka sytuacja się powtórzyła. Dzik ponownie zszedł dużo za wcześnie i dość daleko na oddanie pewnego strzału. Nasze wzajemne podchody tylko podnosiły mój zapał łowiecki, ale z drugiej strony bałem się, że znudzi mu się ten rzepak i zmieni miejsce nocnego żerowania. Toteż następnego ranka postanowiłem usiąść na ścianie lasu. Ryzykowałem wprawdzie zwietrzenie, ale że wieczorem nastąpiła zmiana pogody i wiatr przywiał ze wschodu deszcz, to dawało szanse na sukces. Jednak gdy po godzinie siedzenia na stołeczku, w przesiąkającym wszystko kapuśniaczku, miałem wrażenie, że cały nasiąkłem wodą jak gąbka, doszedłem do wniosku, że tym razem nici ze spotkania.

Cały świat ugrzązł w szarościach i wszędzie unosiły się mgły i podnoszące się z rozgrzanej przez poprzednie dni ziemi opary. To samo miejsce, ale jak zupełnie innego “wystroju” nabrało. Nawet kaczki pokwakujące w trzcinach na bobrzym rozlewisku brzmiały nie jak zwykle radośnie, ale gnuśnie i smutno. Skoro nie ma czarnuszka, to pora zmierzyć się z przeznaczeniem – pomyślałem o podejściu do mojego myłkusa. Taka aura dawała dużą szansę na skuteczny podchód. Zbliżając się do ambony pilnie wypatrywałem rudej plamy wytartej już na letnio sukni. Jednakże zmiana pogody i na niego musiała wpłynąć - nigdzie go nie było. Przemoczony, zziębnięty - za lekko się ubrałem zwiedziony poprzednimi ciepłymi rankami, postanowiłem wracać do samochodu. Szedłem wzdłuż ściany tego samego rzepaku, już będąc w nastroju "po polowaniu". Jednakże, już blisko ambony znowu coś pobudziło moje zmysły łowieckie. To ten znany nam wszystkim moment kiedy każdym porem skóry, każdym neuronem wyczuwamy, że coś się zaraz stanie, ale jeszcze nie wiemy co. Delikatne cmokniecie rozmokłego gruntu w rzepaku potwierdziło to co chciałem usłyszeć. Za kilka sekund z mgły przede mną, jak statek na morzu, wyłonił się kształt dużego dzika. Nie było więcej niż 40 metrów, a oprócz tego, że stałem na ścianie rzepaku, nic nie dawało mi schronienia przed jego wzrokiem. Sekundy i będzie za późno. Rzut krzyżem w kierunku pędzla – bo to w końcu maj (którego jednak tak do końca nie zobaczyłem, bo dzik rozmywał się we mgle) i dzik w tej samej chwili podnosi gwizd do góry i w charakterystyczny sposób łapie "górny wiatr". W tym samym ułamku sekundy wykonuje skok w kierunku łanu rzepaku, lecz na nieszczęście dla niego, kropka podświetlenia już na niego czyhała. Umarł w momencie uderzenia kuli, w takiej pozycji, w jakiej wykonywał susa. Podciągnięte do skoku biegi zostały pod nim. Wyglądało to jakby usnął w skoku. Ale wtedy mając go na te kilkadziesiąt metrów, jeszcze o tym nie wiedziałem. Organizm, bez mojej wiedzy wykonał przerepetowanie, a czerwona kropka nie schodziła z "tego" punktu na tuszy, tuż za słuchem. Jednakże, gdy po jakimś czasie sztucer zaczął ciążyć, to nie było już wątpliwości, że to nie żadna sztuczka odyńca, tylko świadectwo zgonu już w chwili strzału. Dopiero wtedy ogarnęła mnie gorączka łowiecka i emocje. Spotkanie nastąpiło tak nagle, że nie zdążyłem się "zagotować". Dopiero wówczas poczułem, że trochę drżą mi nogi – może ze zbyt długiego napięcia mięśni, może z innego powodu..., że mam przyspieszony oddech i że trochę mi chyba słabo. "No tak, to siódma pod rząd niedospana noc z ledwo 3 godzinami snu". Toteż do dzika podchodziłem na "miętkich" nogach. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej okazale. Wprawdzie rzut oka na gwizd rozwiał marzenia o medalu, ale przecież nie dla niego poświęciłem temu zwierzowi te kilka poranków. A dlaczego? Myślę, że każdy z nas udzieliłby trochę innej odpowiedzi. Ja dla tych emocji i uczuć jakie targały mną od środka. Tak mocnych, że aż przysiadłem oparty o tuszę, bo ustać nie byłem w stanie.

Dzik na oko wyglądał na jakieś 150-160 kg. Po tym jak doszedłem do siebie stwierdziłem, że sam mu nie poradzę, a że sukces najlepiej smakuje w towarzystwie, to nie patrząc na wczesną porę, zadzwoniłem do Brata. Nawet nie marudził, i sennym jeszcze głosem zapytał: "Trza pomoc?" (To jest to coś, co bez słów nas łączy: związanych tą pasją, która nie raz powodowała, że życie dostosujemy do niej i według jej potrzeb terroryzujemy nasze rodziny). "Hmmm..." Odpowiedziałem enigmatycznie. Brat już rozbudzony zorientował się, że coś jest na rzeczy: "Nie pierdziel!!! Taki duży?!?!" "Hmmmm…" Tym razem przeciągnąłem strunę, bo się już wkurzył: "Albo gadasz jak człowiek, albo nie jadę" – zagroził. "No dobra, dobra", musiałem go udobruchać. "Ma ponad setkę – GRUBO!" "O qurwa!!!" się mu wyrwało (są takie momenty, kiedy wulgaryzm, nie jest tylko chamskim mięsem, ale wyrazem najwyższego podziwu i hołdu – to była właśnie taka chwila). To wezmę Daniela i jadę. Gdzie?”, wymienił imię znajomego, który od zawsze wykazywał zapał do wszelkiej aktywności łowieckiej, ale jakoś nigdy nie zdecydował się zostać myśliwym.

Wiedziałem, że czas za jaki się zorganizują, to będzie około godziny. Tym bardziej, że musieli wstąpić do Kolegi, któremu pożyczyłem "sanki" na hak i wziąć pasy do ciągnięcia tuszy. Na zboże na, którym padł "dziczek" przy takiej mokrej glebie nie wjadę przecież, bo bym rolnikowi narobił szkód. Wszedłem więc na ambonę. W końcu dach dawał ochronę przed ciągle siąpiącym deszczem.

W kilka minut po tym jak uspokoiły się skrzeczące na mnie sójki zobaczyłem ruch w oczeretach przy wodzie. Najpierw wychynął jeden duży kształt potem cztery mniejsze. Mama bóbr usadowiła się na koronie tamy, a maluchy baraszkowały w wodzie. Patrząc na nie naszła mnie "konsumpcyjna" myśl: musimy załatwić kiedyś odstrzał w kole i spróbować tej płetwy bobra, czy gulaszu. (Bobry tak się rozprzestrzeniły w naszych okolicach, że niemalże na każdym cieku wodnym można znaleźć 3-4 ich siedliska. Z moich obserwacji wynika, że mamy ich tylko w naszych obwodach grubo ponad 200-tki.) Bobry, bobrami, ale co chwilę wracałem wzrokiem do MOJEGO już dziczka. Jakby cały czas się upewniając, czy to nie senna mara. Mimo tego, że strzeliłem już trochę dzików (No bez przesady, to nie tereny dolnośląskie, czy zachodniopomorskie, a ekspansja ich populacji na naszym terenie dopiero się rozpoczęła, toteż ten był 46-stym na moim rozkładzie.), to nie mam szczęścia do medalowych trofeów. Za te 30 lata polowania, ledwo jeden brąz i kilka, którym zabrakło po 5-6 punktów do strefy premiowanej. Toteż dzik ponad setkę jest dla mnie zawsze na pierwszym miejscu pożądanej zwierzyny, za którą mogę chodzić dłuuuugiii czas. Może wynika to też z tego, że był to mój pierwszy gruby zwierz na rozkładzie, a gdy jeszcze dodam, że stało się to gdy miałem 14 lat, to obraz będzie kompletny.

Tak dumając i będąc trochę tam, a trochę myślami w przeszłości aż podskoczyłem na ławeczce, gdy niedaleko od ambony zabrzmiało szczekanie rogacza. Poszukałem "autora" w szkłach i oczywiście był to mój znajomy kozioł. Ręka automatycznie sięgnęła po sztucer, ale równocześnie pojawiła się myśl: "Nie za dużo? Może by go odpuścić na następny ranek? Czy aby nie jesteś pazerny?" Pojawiły się wątpliwości. W sumie racja, ale z drugiej strony, skoro Św. Hubert darzy, to czyż nie byłoby "niegrzecznością" odmówić – przekonywałem swoje własne sumienie. A kozioł nie wiedząc, co mu los szykuje wykonywał swój charakterystyczny podchód. Nie raz zauważyłem, że sarny nie mając wiatru, a ocząc coś, dokonują podejścia do niepokojącego ich obiektu po okręgu, do momentu aż uchwycą wiatr. To samo robił mój rogacz, a na nieszczęście dla siebie jeszcze poszczekiwał. Poprzednie razy nigdy nie słyszałem jego szczekania, bo obserwowałem go z dalszych odległości. Teraz zdałem sobie sprawę, że jest o dwa, trzy lata starszy niż mu dawałem po sylwetce. Z jednej strony był "przysadzistym" widłakiem, a z drugiej tyka na wysokości 5 cm załamywała się tworząc coś w rodzaju "sierpa", który na końcu miał tylko czysty grot jak u szydlarza. Sumienie przegrało, zwyciężyła chęć podkreślenia niesamowitości tego poranka. Rogacz po strzale został w ogniu. Delikatnie poruszające się dzbła potwierdzały spisywanie ostatniej woli. I wtedy, jeszcze nie odejmując okularu od oka, zobaczyłem w górze lunety jakiś ruch, machinalnie przesunąłem krzyż do góry i po raz kolejny tego poranka zdębiałem. Jakieś 50 metrów od leżącego dzika, stał inny kaban, ale jaki!!! Stał na ścianie rzepaku i był cały złoty, a chyba sięgał wysokością kwiatostanów! Był cały ŻÓŁTY!!! Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ten położony przeze mnie właściwie nie był tak "wymalowany". To były dwa różne dziki, które na zmianę obserwowałem przez te kilka dni!!! Ten wyglądał na co najmniej 30-40 kilo większego, miał trochę bardziej karpiowatą sylwetkę i co gorsza w gwiździe świeciło mu na biało, a na ta odległość to musiało coś znaczyć!!! Dzik stał jak zamurowany. Kropka zatrzymała się za słuchem i... myśl jak błyskawica: "Pierdzielę... przecież nie mam już odstrzału." Na kwicie mam tylko po jednej sztuce warchlaka, przelatka i pozostałe. Gdy strzele to będzie kłuserka... (Nie będę hipokrytą i przyznam się do następnej myśli: strzelę i wypisze go na drugi obwód, tam też mam "pozostałe"). Chwila zawahania i dzik ruszył. Mogłem jeszcze strzelać, ale już chłodniej pomyślałem: "Strzelać takiego dzika i kombinować? Zamiast się cieszyć i chodzić dumny jak paw przed Kolegami, to związać to wspomnienie z koniecznością kombinowania i zbrukać je kłamstwem? Całe szczęście Manek że się opanowałeś" – pogratulowałem sam sobie.

Wyluzowany rozsiadłem się wygodnie na ławce i analizowałem jakim cudem w jednym miejscu pojawiły się dwa takie grube dziki. Czyżby obydwa żerowały w tym rzepaku, a ja raz widywałem jednego, raz drugiego? Dlaczego ten pojedynak tak późno wychodził z tego rzepaku? Ot pytania, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi.

Z zadumy wyrwało mnie gniewne pokwakiwanie kaczki. Spojrzałem w tym kierunku i w lornetce zobaczyłem, że kaczor odstawia swoje przedstawienie pod tytułem: "złap mnie, przecież nie mogę latać". Podrywał się nad linie bagiennych zarośli, odlatywał połamanym torem kilka metrów i jakby spadał nie mogąc dalej lecieć. Znam ten "taniec", widywałem go wielokrotnie, ale zaintrygowało mnie, co go do tego popycha. Manewr powtórzył się kilka razy, a w końcu, gdy był już daleko od bobrzego rozlewiska poderwał się do góry i odleciał zdrów jak ryba. Lisek, czy jenot rozważałem. Jednak to "rudy" chytry, pyszczek wychnął z wysokich traw kilkadziesiąt kroków ode mnie i defilował na blat. Mamy całoroczne upoważnienia, bo hodujemy bażanty, kury i szaraki, wiec nie miałem rozterek co do dania strzału – cmokniecie udające pisk myszy i "żółty" leżał już w trawie.

Czy ktoś mi w to uwierzy, co właśnie przeżywam!?! Czy ja bym uwierzył, gdyby któryś z Kolegów mi to opowiadał? Oczywiście będzie wpis w książce. Będą zdjęcia, ale ten drugi dzik? Musze sobie sprawić porządny aparat postanowiłem. Tak się jakoś zdarza, że mam coraz więcej pięknych spotkań ze zwierzyną, a w większości nie mogę strzelać, choć tak powinienem te chwile utrwalać.

A historia tego dzika dalej trwa... W tamtym sezonie nikt go już nie widział. Padło wprawdzie jeszcze kilka "setkowych" dzików na naszym terenie, ale to na pewno nie ten. Mój, jak się okazało ważył 127 kg po wypatroszeniu (toteż na żywo było to około 150 kg). Do medalu znowu zabrakło około 4 punktów. Tropy dzika wielkości dużego byka były widywane po białej stopie przez cały sezon.

Jest 26 maja. Niemalże rok temu przydarzył mi się tak cudny poranek i ten niezwykły "tryplet". Nie mogę spać, jest 2:30 nad ranem, a w kraju pada deszcz. Jestem trzy tysiące kilometrów od domu i polowania mi się tylko śnią. Wczoraj Brat zadzwonił i powiedział: "siedziałem do dnia na tej ambonie, co wiesz... tego "trypleta" zrobiłeś i wiesz co? Z rzepaku wyszedł "potwór". Nie dość że cały pomalowany na żółto, to myślałem, że to niedźwiedź czy krowa, nie mam pojęcia ile on może mieć... Tak mnie zamurowało, że "zapomniałem" że mam bron i odstrzał, ale ja go tam przypilnuję..."

Ktoś inny za mnie dokończy tę historię... oby to był Brat lub inny zacny kolega, a nie...

PS. I proszę się nie czepiać: "oddania dwóch kontrolnych strzałów". Oczywiście nie pojechaliśmy na odległą o 105 km strzelnicy w Borze pod Rzeszowem. Przepis jest durnowaty, a że przemyski LO ma to w dooopie i przez kilkadziesiąt lat swojego urzędowania nie doprowadził do powstania strzelnicy na terenie swojego okręgu, niech to świadczy o nim, nie o mnie :( Zrobiłem to w warunkach pełnego bezpieczeństwa!
Darz Bór
Kilkenny, 27/05/2013




15-06-2013 20:55Pirrastrostr@LontrelsWpis usunięty administracyjnie. Przyczyna: post o negatywnym wydźwięku personalnym wobec innego uczestnika forum.
13-06-2013 21:11Ross 31Napisane naprawdę wspaniale.Oby Kol.św.Hubert darzył tak jak najdłużej.Szczerze gratuluję.DB.
07-06-2013 21:33Manek67To sie zobaczy Cypis, no na pewno nie wczesniej niz ja wroce z tulaczki :-)
07-06-2013 13:51cypis111Gratuluję Fritza!
Widzisz Manek ,nie dane mi było spotkać takiego myśliwego z zagranicy choc sporo się przewinęło ale "mięsiarzy".
Po Twoich wypowiedziach na forum byłem zdegustowany a tu masz ...
Dobrze ze opisałes tę historię , przerabiałem podobna z dewizowcem , dzik okazał się złotomedalowy , strzelony przez mego kolege kilka miesięcy później
Ale Niemiec tak kombinował by nie strzelić bo chyba liczył ile go oręz będzie kosztował
W każdym razie odyńczyk po 3 m-cach od pożegnania z dewizowcami miał 174 kg i bardzo ,ale to bardzo biało w pysku.
Wszystko wszystkim ,ale chciałbym raz w zyciu zobaczyc na oczy dolinę tej wschodniej rzeczki
Darz Bór!
07-06-2013 13:32mirczumetFajne i przede wszystkim szczere opowiadanie:) Darz Bór

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.