|
autor: Gimli26-09-2005 Pewien grudniowy dzień
|
Dochodziła godzina 10 rano pierwszej grudniowej środy. Zazwyczaj o tej porze siedziałem na uczelni, ale w tym tygodniu z powodu awarii ogrzewania zajęcia były odwołane. Nie przejąłem się specjalnie tym faktem, a wręcz byłem szczęśliwy, że posiedzę troszkę w domu i odpocznę od środowego harmonogramu, który był najbardziej uciążliwy dla studentów z mojego roku. W pewnym momencie usłyszałem dzwonek i moja rodzicielka przyniosła mi telefon oznajmiając, że to do mnie. W słuchawce od razu rozpoznałem głos mojego dobrego kolegi Marcina.
- Słuchaj Daniel, co porabiasz ?
- Dzięki Bogu dziś mam wolne, a co ?
- Może byśmy się wybrali na Zagajnik, plan jeleni końca jeszcze nie widzi a i pogoda ładna.
Mimowolnie spojrzałem za okno. Pogoda marzenie. Lekki mróz koło – 5 stopni, do tego 10 centymetrowa warstwa białego puchu i piękne słońce.
- Dobra. Ty to umiesz namawiać – wiedział skubaniec, że długo mi nie trzeba wbijać do głowy, że pogoda na polowanie jest akurat..
- Super, za 20 minut będę u Ciebie – odparł szybko z radością w głosie.
- Słuchaj Marcinku dziś ja wezmę samochód.
- No jak chcesz. To ja czekam. Cześć.
- Cześć.
Dobrze pamiętam jak ostatnio wracaliśmy wehikułem Marcina na „niezupełnie” zimowych oponach. Wolałem tej przejażdzki nie powtarzać.
Szybko wyczyściłem broń. Przygotowałem lornetkę, naboje, termos z herbatka i kanapka do torby. Wskoczyłem w myśliwskie ciuchy i już miałem wychodzić gdy w drzwiach pojawił się tata.
- Do lasu ? – zapytał chociaż dobrze znał odpowiedź - masz weź busa, a ja do miasta wezmę golfa.
- No dobra.
Kochany ojczulek dobrze wiedział, że nasze poczciwe Renault jest w terenie dużo lepsze od niziutkiego VW. Po pół godziny byłem już u Marcina pod blokiem i wyruszyliśmy. Od kolejnej myśliwskiej przygody dzieliło nas już tylko 30 kilometrów asfaltu. Podróż jak zwykle minęła szybko na gdybaniach i rozważaniach nad dzisiejszym planem działania. Na końcu padło stałe stwierdzenie – zobaczymy kto jest w lesie i postanowimy.
Ku naszemu zdziwieniu w łowisku od ponad tygodnia nie pokazał się żaden myśliwy pomimo tak sprzyjających warunków. Decyzja zapadła szybko - dziś polujemy razem. W dzień pochodzimy sobie w okolicach „skośnej”, a wieczorem ulokujemy się na nęcisku „przy granicy”. Jak postanowili - tak zrobili. Auto zostawiliśmy w tzw. garażu - jest to stara, nieużywana droga, którą kiedyś robotnicy wyciągali drzewo.
Po paru krokach wiedziałem, że dobrze zrobiłem wychodząc z domu – las był po prostu przepiękny. Kiście śniegu na świerkach, brzozy wyglądające jak bałwany – żyć nie umierać, każdy z Kolegów wie o czym mówię. Zauroczeni widokami w ciszy przesuwaliśmy się dróżkami w wąwozach, w których spodziewaliśmy się spotkać zwierzynę. Mijaliśmy kolejne młodniki i ku naszemu zdziwieniu nigdzie nie widzieliśmy ani jednego tropu, nie mówiąc już o jeleniach czy dzikach. Przemierzając leśne dukty zaczęliśmy zataczać koło i w pewnym momencie wreszcie dostrzegliśmy świeże przejście chmarki jeleni. Sądząc po śladach na śniegu 3 łanie i 2 cielaki weszły w miot i zostały - przecież obeszliśmy ten rejon dookoła i żadnego wyjścia nigdzie nie było. Po cichu zaczęliśmy przecinać kolejne leśne dukty i w końcu mieliśmy jelenie otropione w młodniku o powierzchni hektara. Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że skorzystamy z warunków (korzystnego wiatru i ukształtowania terenu) i podążymy tropem w las. Dobrze wiedzieliśmy, że w środku owego dołka jest gruby brzeziniak, w którym jelenie lubią zalegać. Marcin szedł przodem, a ja tuż za nim. Chciałem, żeby chłopak pozyskał wreszcie pierwszego w życiu jelenia bo pomimo, że polował równy rok dłużej niż ja to święty Hubert jeszcze mu tym zwierzem nie podarzył.
Powoli, krok po kroku przemierzaliśmy gęstwinę przygotowani na spotkanie z chmarą. W pewnej chwili wiatr zawiał troszkę mocniej i poczuliśmy charakterystyczny zapach jeleni. Jeszcze krok i już jesteśmy na skraju brzeziniaka. Kątem oka widzę na jakieś 40 kroków chmarkę już odchodzącą w przeciwległy narożnik. Marcin też je dostrzegł. Na przedzie szła wyraźnie największa licówka z cielakiem, za nią druga łania z cielakiem i na końcu samotna łania. W momencie gdy ostatnia łania miała zniknąć w świerkach padł strzał. Łania ruszyła ostro i dalej słyszeliśmy już tylko odgłos ucieczki.
- Nie wiem jak to zrobiłem ale chyba spudłowałem – oznajmił Marcin gdy opadły emocje.
- Spokojnie, zaraz się okaże – sprostowałem.
Na zestrzale nie znaleźliśmy nic, ani kropli farby, ani jakiegoś śladu potknięcia, dosłownie nic. Podążyliśmy tropem strzelanej łani, który po 40 metrach przeciął trop reszty chmary. Już miąłem posłać koledze soczystego kopniaka – jak to między nami w zwyczaju, w nagrodę za takie klasyczne pudło, gdy zobaczyliśmy, że trop jednej łani odbił w lewo i wyraźnie kierował się w stronę 3 letniej uprawy. Ruszyliśmy dalej niczym posokowce z głowami przy ziemi. Zziajani doszliśmy do drogi i postanowiliśmy sekundę odpocząć. Marcin odwrócił się w stronę uprawy, do której dochodziliśmy.
- Leży !!! – wykrztusił z siebie na bezdechu.
Rzeczywiście metr od drogi, 10 metrów od nas leżała łania. Kula na wysokiej łopatce. Mauser 98, kaliber 30-06, pocisk S&B 11.66 grama, o dziwo brak wylotu. Wszystko jasne. Ostatni kęs, szczerze pogratulowałem koledze dobre roboty, wypatroszyliśmy i ........ No właśnie. Pierwszy atak radości ostudziła wizja najbliższej godziny. Do samochodu 700 metrów na skróty. No cóż – takie życie myśliwego. Tak jak mój dziadek powtarza: polowanie to ciężki ale pewny kawałek chleba. Poszedłem po auto i podjechaliśmy ile się dało ale dobre 300 metrów ciągnięcia zostało. Z każdym krokiem łania robiła się coraz większa i pod koniec ważyła już co najmniej tyle co wyrośnięta łosza.
Pełen sukces. I co zrobić z tak dobrze rozpoczętym dniem. Rzut okiem na zegarek – za niecałą godzinę zajdzie słońce. Jednogłośnie uznaliśmy, że jest to idealna pora, żeby udać się na zasiadkę. Na ambonie kanapka z gorącą herbatą smakowała jak nigdy. Gdy już zapełniliśmy żołądki postanowiliśmy rozeznać sytuację. Siedzieliśmy na skraju lasu. Po lewej ręce w odległości 40 metrów od ambony ciągnęła się ściana brzóz, przy których było nęcisko. Na wprost łąka której środkiem (jakieś 150 metrów od ambony) przebiegała droga wyznaczająca granicę obwodu. 200 metrów za drogą rozciągała się świerkowa ściana lasu. Po prawej ręce z kolei mieliśmy kawałek łąki, a dalej 10 letnią uprawę leśną.
Na nęcisku było wyraźnie znać świeże tropy dziczej watahy co jeszcze bardziej rozochociło nas do dalszych łowów.
Zaszło słońce. Był to przecudowny spektakl dla ludzkiego oka. Nie mogłem się nadziwić różnorodności odcieni czerwieni i różu jakie pojawiły się na nieboskłonie. W końcu pojawiły się pierwsze gwiazdy. Moje rozmyślania przerwało szturchanie Marcina, który już coś zauważył. Spojrzałem przed siebie i już go widziałem. Od sąsiadów w naszą stronę podążał ładny wycinek – na oko tak z 70 kg . Był bardzo ostrożny. Zatrzymywał się w każdym krzaku na łące i było widać, że nasłuchuje. Siedzieliśmy cicho jak wróble na gałęzi. W końcu dzik śmielej ruszył, przekroczył granicę i szybszym krokiem podążył w kierunku brzóz, w których zniknął. Po chwili oczami zobaczyłem sylwetkę dzika na nęcisku. Zaczęło się mlaskanie. Wycinek zajadał się pszenicą, którą wywiozłem niedawno, a my ...... mogliśmy jedynie napawać się tym widokiem gdyż w odstrzale wpisane były warchlaki i przelatki. Niech mu na zdrowie idzie - stwierdziliśmy zgodnie. Jeszcze trochę i chłopak sobie nie poje za wiele bo huczka już się zaczyna. Po trwającej kwadrans kolacji dzik zszedł z nęciska i wszedł do lasu 30 metrów od ambony. Ustaliliśmy, że siedzimy jeszcze 15 minut i jedziemy bo trzeba jeszcze na skup zajechać i odpocząć przed kolejna wyprawą.
Już mieliśmy schodzić gdy na łąkę po prawej ręce wyskoczył smukły cień. Lornetka do oczu .... jest. Szturchnąłem Marcina, który od razu zastygł w bez ruchu. Lisek wyraźnie wybierał się na łowy. Tym razem sztucer Marcina niech odpocznie – to robota dla mojej kniejóweczki. Dostałem ją od dziadka kiedy to zostałem przyjęty do PZŁ. Merkel kaliber 12/70/7x65R. Dokładnie taka kniejówka o jakiej zawsze marzyłem.
Odległość jakieś 30 metrów więc zdecydowałem się na śrut – miałem „zerówkę”. Krzyż oparł się na karku lisa i pociągnąłem za spust. Rudzielec nie zrobił ani kroku.
Zeszliśmy z ambony, wzięliśmy lisiurę i udaliśmy się w stronę samochodu w myślach przeżywając jeszcze raz każdą chwilę tego pełnego emocji grudniowego dnia.
|
|
| |
12-10-2005 17:46 | Gimli | no to chyba juz wiem o co chodzi :) kazdemu studentowi trafi sie czasem taki "niekumaty" dzien :) pozdrawiam | 10-10-2005 19:40 | wsteczniak | No, nie jest to miejsce do informowania, ale skoro prosisz .... : autor - Ewa, temat - język urdu, data - 20.09.05, godz -19:32. Polecam post 3-ci w kolejności, 10-ty, mój ostatni i ten (szczególnie polecam) Alus'a - kończący temat z dnia 01.10.05, godz. 01:29. Może jestem zbyt precyzyjny, ale nie mam pewności, ze do tego, co tu napisałem, wrócisz - wzorem poprzednim. Aha - dział HPC.
Wszak rozumię, student polskiej, wyższej uczelni - wiele ma zajęć.
| 08-10-2005 19:24 | Gimli | a mozna prosic Kolege o tą rade bo nie znam. | 07-10-2005 18:30 | wsteczniak | Doczytałem do ostatniej kropki. Podobało mi się. No dobrze ......., już odpuszczę radę doskutkowego słuchania pewnej "artystki", Znając dobre serce Alusa - sądzę, że też odpuścił. | 27-09-2005 03:42 | Franek_Horde | Bardzo ładne i wciągajace opowiadanko. Nic tylko pozazdrościć takiej zasiadki. Gratuluję mykity | 26-09-2005 18:07 | Gimli | zgadzam sie z Toba Marcino w zupelnosci. jak ktos mi powie ze na polowaniu zarabia albo z polowania w Polsce zyje to nie uwierze. Dziadek nauczył sie tego powiedzenia w latach powojennych kiedy z rodzina zyli w Hrubieszowie i razem z ojcem polowali - legalnie, a ze skupow nie bylo to kazda strzelona sztuke brali na wlasny uzytek. | 26-09-2005 13:18 | marcino | super - greatulacje udanego polowanka - zarefleksiło mnie powiedzenie dziadka - niektórzy wciąż tak myślą choć czasy kiedy łowiectwem zarabiano na chleb minęły :)- oczywiście nic nie mam do dziadka:) z jego ust jest to kawałek "H"istorii |
| |