Janusz Meissner - fragment z książki "Opowieść pod psem" - Polowania u Duninów i tajemniczy myśliwy u Tadeusza D
...
Poza tym mogłem polować na terenach pułkowego kółka łowieckiego i u kilku właścicieli ziemskich, których poznałem za pośrednictwem jednego z pilotów rezerwistów, Jerzego Dunina.
Porucznik Dunin gospodarował w Kopytówce, niewielkim, paruset hektarowym folwarku, o trzydzieści kilometrów od Krakowa. Sam nie polował, ale zaprzyjaźniwszy się ze mną, zaprosił mnie "raz na zawsze" na kuropatwy, a ponadto poznajomił mnie z p. Wężykiem z sąsiedniej Paszkówki i ze swym bratem Stanisławem, który miał duży majątek ziemski w pobliżu. Na zbiorowych polowaniach bywali tam wytrawni strzelcy, którym niełatwo było sprostać. Zwłaszcza p. Stanisław Dunin, sam znakomity myśliwy, nie zapraszał do siebie pudlarzy. Był zamiłowanym hodowcą, miał cały batalion strażników łowieckich w polu i w lesie, a rozkłady zajęcy i bażantów na tamtej szych polowaniach przedstawiały się istotnie imponująco.
Do Kopytówki i do Paszkówki jeździłem zawsze z Capem, co z początku budziło niejaką konsternację, ponieważ przy leśnych polowaniach na drobną zwierzynę z nagonką, a tym bardziej przy polnych, kotłach pies zwykle tylko przeszkadza i łatwo go postrzelić, jeśli pogoni zająca. Ale Cap był psem wyjątkowym: w lesie stał lub siedział za mną jak skamieniały, a w polu szedł przy nodze i nie zdarzył mu się nigdy jakiś samowolny wypad pod lufy myśliwych. Aportował tylko tę zwierzynę, po którą go posyłałem i na mój rozkaz dochodził każdego postrzałka, co wkrótce zjednało mu nader pochlebną opinię.
Toteż pierwsze zaproszenie na polowanie u p. Stanisława dotyczyło nas obu. Cap zdobył tam nowy listek wawrzynu do swojej chwały, ja - niekoniecznie...
Polowaliśmy w końcu października, w dwanaście czy może piętnaście strzelb na lisy, zające i bażanty, przeważnie w lesie, w zagajnikach i na kulturach. Strzały były na ogół trudne, bo staliśmy na przesiekach, mając przed sobą gąszcz, za sobą o kilka kroków - las, w górze wąski pas nieba, na którym w ciągu ułamka sekundy trzeba rozpoznać co leci - kogut czy kura - i strzelić z rzutu, ale tylko w tym pierwszym przypadku, bo - jak wiadomo - kury bażancie są nietykalne jak hinduskie krowy.
Przy strzale do zająca i do lisa odpada wprawdzie ryzyko popełnienia fatalnej pomyłki, ale to niewiele upraszcza sprawę. W przód można strzelać tylko na krótką metę, bo dalej nic nie widać, w bok - wcale, bo tam stoi linia myśliwych. Pozostaje wypuszczenie szaraka czy też lisiury w tył i znów błyskawiczny strzał z przyrzutu. Nie wiadomo przy tym, którędy zwierzyna się przemknie: na lewo czy na prawo od stanowiska strzelca. Człowiek wykręca szyję w trzy strony i przez cały czas pędzenia boi się, że coś przegapi.
Na szczęście litościwy gospodarz od czasu do czasu pozwalał nam odetchnąć w starszym, a więc i rzadziej podszytym lesie, gdzie otwierał się widok w głąb, a linia wypadała na drodze.
Na jednym z takich stanowisk poszczęściło mi się ubić lisa i aż siedem zajęcy, które Cap ułożył przede mną w regularne półkole, ku niemałemu zdumieniu chłopców z nagonki.
Później były dwa mioty polne na łączkach porosłych niskimi krzakami i na ugorach, a szczęście dopisywało mi nadal: udał mi się dublet do pędzonych kuropatw miałem trzy zające i przypadkową jesienną słonkę, a Cap odszukał i przyniósł jeszcze dwie kuropatwy zbarczone przez moich sąsiadów i postrzelonego bażanta, który zaszył się w sitowiu nad strumykiem.
Myśliwi klepali psa po grzbiecie, mnie zaś po ramieniu, trochę z zazdrością, trochę protekcjonalnie (że strzelam lepiej, niż przypuszczali), a p. Stanisław w dowód uznania wyznaczył mi w ostatnim miocie jedno z najlepszych stanowisk na samym cyplu wysokiej łoziny.
W tej łozinie mógł być przypadkowo lis, a na pewno były całe chmary bażantów, więc obiecywałem sobie co najmniej kilka pięknych i niezbyt trudnych strzałów. Miałem dotąd tylko dwa koguty i teraz postanowiłem się odegrać.
Plantacja łozy przypominała kształtem czworobok z trójkątnym daszkiem na jednym z boków. Stałem właśnie u szczytu owego daszka, na końcu osi pędzenia, mając za sąsiadów prof. O. z Krakowa i jakiegoś słynnego w całej Małopolsce strzelajłę standowego. Obaj byli znacznie starsi ode mnie, widocznie uważali minie za żółtodzioba i postanowili zabawić się moim kosztem, nie dopuszczając mnie do strzału. Kropili na zmianę do wszystkich kogutów ciągnących prosto na moje stanowisko i - trzeba przyznać - bardzo celnie. Mieli nade mną tę przewagę, że widzieli lecące bażanty wcześniej niż ja, a w dodatku mniej raziły ich promienie zachodzącego słońca, które świeciło mi prosto w oczy.
Koguty spadały włożę o pięćdziesiąt kroków przede mną, Cap dygotał nerwowo, ponieważ nie pozwalałem mu ich przynosić, a ja najchętniej wygarnąłbym z obu luf do obu starszych panów.
Głosy nagonki zbliżały się, pan Stanisław szedł środkiem i pokrzykiwał na chłopców, wyrównując ich linię, strzelanina grzmiała jak pod Racławicami, naliczyłem już chyba ze sześć albo i więcej kogutów, które profesor i jego przyjaciel sprzątnęli mi sprzed nosa wbrew elementarnym zwyczajom i prawidłom łowieckim. Na domiar złego spudłowałem wymykającego się z miotu zająca, zauważywszy go trochę za późno, bo gapiłem się przeważnie w górę...
Wtem gospodarz, który oczywiście nic nie wiedział o zmowie przeciw mnie, zawołał, że nisko, tuż nad wierzchołkami łozy, ciągnie kogut.
- Leci prosto na pana, kapitanie! Pilnuj! Pilnuj!
Zobaczyłem go niemal w samym słońcu. Moi prześladowcy nie mogli strzelać, bo istotnie leciał bardzo nisko, nie widzieli go poprzez gałęzie i wici. Dopiero tuż przede mną zrobił wysoką świecę i wtedy zdmuchnąłem go celnym, królewskim strzałem, tak że upadł prawie u moich nóg. Spojrzałem na niego i poczułem ukrop na plecach - to była stara, duża kura! Z niezwykle długim ogonem, ale kura...
Nawet się nie tłumaczyłem i nie usprawiedliwiałem. Wszelkie tłumaczenia w takich przypadkach pogarszają tylko sprawę.
Powiedziałem:
- Bardzo mi przykro, panie Stanisławie, ten kogut, którego mi pan awizował, to była kura. Zabiłem ją...
Pan Stanisław powiedział: Ato pech... - i że każdemu się zdarza. Niemniej jednak na sto osiemnaście bażantów, które padły tego dnia, była to jedyna kura...
Bywałem u p. Stanisława Dunina jeszcze przez pięć lat, na wszystkich polowaniach zbiorowych, jako stały gość. Starszy leśniczy, który te palowania przygotowywał, wyznaczał kolejność miotów i stanowiska myśliwych, nigdy nie mógł zapamiętać mego nazwiska i stopnia służbowego, jakkolwiek dostawał ode mnie znacznie hojniejsze napiwki niż od krakowskich "centusiów", a za każdego lisa ponadto pięć złotych. Za każdym razem, ustalając z gospodarzem plan rozstawienia strzelb, mówił o mnie:
- Tego pana, co u nas trzy lata temu zabił kurę, to chyba postawimy na przesmyku, wedle brzeziny. Tam pewny lis.
Wuj mojej żony, Tadeusz D., uroczy człowiek, doskonały kompan, dobry gospodarz i myśliwy, miał duży majątek ziemski pod Nakłem. Były tam w lasach szczególnie piękne kozły, a w polu sporo drobnej zwierzyny i trochę bażantów.
Tadeusz (mówiłem mu po imieniu) szczycił się tymi kozłami, ale sam ich nie strzelał. Kozły strzelali przeważnie goście, których zawsze bywało wielu, i to zarówno przyjaciół, ludzi o głośnych nazwiskach, jak poznanych gdzieś przypadkiem pieczeniarzy i niebieskich ptaków.
Do tych ostatnich należał niejaki Melchior Ciżma-Niezabytowicz, który przypominałby pana Zagłobę, gdyby posiadał więcej dowcipu, jakim Sienkiewicz obdarzył swego bohatera. Łgał natomiast równie potężnie, a może nawet bezczelniej niż tamten, zwłaszcza gdy opowiadał o swoich polowaniach na lwy, słonie i nosorożce w Angoli. Mienił się być poetą i dziennikarzem, na dowód czego pokazywał pożółkłe, mocno sfatygowane wycinki z gazet, opatrzone inicjałami M.C.N. Wycinki zawierały - o ile pamiętam - parę kiepskich sonetów, jakiś satyryczny wierszyk i dwa czy trzy reportaże. Można było czytać te utwory bez doraźnej szkody dla zdrowia (zwłaszcza że od czasu epokowego wynalazku Gutenberga wydrukowano astronomiczne ilości idiotyzmów, co musiało w końcu uodpornić przeciw nim całą ludzkość), ale trudno było nimi się zachwycać.
Pan Melchior już przed niejakim czasem utracił był z pewnością młodość, złudzenia, włosy i zęby oraz - rzekomo - wielkie dobra na kresach. Rozwinął natomiast do niebywałych rozmiarów wrodzony talent zawierania znajomości i naciągania nowych znajomych na pożyczki. (Dawniejsi z reguły odmawiali, bo nie oddawał).
Do Tadeusza mówił "kochany Tadziku", a do mnie "kolego mistrzu" albo "majorze". "Kochany Tadzik" (metr osiemdziesiąt trzy wzrostu i około siedemdziesięciu cm w barach) nie bardzo sobie przypominał, gdzie tego drapichrusta spotkał i kiedy go zaprosił, a tym bardziej jak doszło do takiej konfidencji, ale ponieważ pan Melchior zapowiedział, że "wpadł tylko na sobotę i niedzielę", bo ma szalenie dużo pracy w redakcji, robił dobrą minę do złej gry i udawał, że wszystko jest w porządku. Wobec tego i ja pogodziłem się z nominacją na majora i na mistrza, jakkolwiek koleżeństwo z panem Ciżmą-Niezabytowiczem w tym "mistrzostwie" nie całkiem mi odpowiadało.
W niedzielę "redaktor" nawet nie wspomniał o wyjeździe, a w końcu następnego tygodnia oświadczył, że pracuje nad obszernym artykułem o sytuacji ekonomicznej ziemian, do którego to artykułu znalazł tu, na miejscu, obfity, autentyczny materiał. Zamierzał też napisać reportaż o polowaniu i hodowli zwierzyny łownej, więc pożyczył od Tadeusza strzelbę, a ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty mu towarzyszyć, wykręciłem się pilną korektą, na którą rzekomo czekał mój wydawca, prosił mnie, abym mu pozwolił wziąć Capa.
Nie mogłem z kolei zełgać, że pies pomaga mi w korekcie, więc zgodziłem się, mimo niejakich obaw, że nabędzie złych nałogów albo że zostanie postrzelony przez pana Melchiora. Uległem, bo pies cieszył się jak głupi widząc strzelbę, obwąchiwał "redaktora", merdał serdelkiem i pogwizdywał przez nos z niecierpliwej uciechy. Byłem nawet trochę zły na niego, że tak mu zależy na polowaniu, w którym nie wezmę udziału.
Ale osądziłem go niesprawiedliwie. Człowiek ze strzelbą to perspektywa najwspanialszych emocji i zabawy; lecz koniecznym warunkiem tej zabawy była moja obecność, a ja nie ruszałem się od biurka i futerał z moją strzelbą stał sobie spokojnie w kącie. Co to miało znaczyć?
Patrzył na mnie pytająco, przechylając łeb to wprawo, to w lewo, niepewny, co ma uczynić.
- Idź z panem - powiedziałem. - Ja nie mam czasu.
- Chodź, piesku. Dobry piesek - zachęcał go redaktor. - Chodź za nogą!
- Idź! - powtórzyłem energiczniej. - Naprzód!
Poszedł z nosem spuszczonym na kwintę, ale pewnie trochę udawał, bo gdy wyjrzałem za nim przez okno, biegi przed panem Melchiorem w kierunku piętnastohektarowego pola buraków, gdzie zawsze można było spotkać kilka dużych stad kuropatw.
Wziąłem lornetkę i patrzyłem, jak weszli w te buraki i jak po chwili Cap zaczął ściągać pod wiatr, a potem stanął. Myśliwy nie bardzo się śpieszył, a może krótki oddech nie pozwalał mu na pośpiech, ale pies stał twardo, spokojnie i czekał. Dopiero gdy zasapany "redaktor" znalazł się blisko, ruszył wolno naprzód i po kilku krokach znów stanął.
Bardzo dobrze - pochwaliłem go w myśli.
"Redaktor" czaił się za nim ze strzelbą gotową do strzału i zamiast go przynaglić, czekał także, tylko nie wiadomo na co, a kury tymczasem wyciekały dalej na piechotę.
Pies stracił wiatr i w końcu ruszył z własnej inicjatywy. Pomyszkował na miejscu, gdzie przed chwilą siedziały, zawrócił w lewo, wprawo i wreszcie stanął do jakiejś maruderki, która zapewne ścierpła ze strachu.
Pan Melchior minął go, widocznie zniecierpliwiony, przypadkiem wlazł na spóźnioną kurę, która porwała mu się spod nóg, odskoczył jak oparzony, a potem bachnął kolejno z obu luf, bez widocznego skutku.
Cap przeprowadził spojrzeniem ocalałą młódkę, która zapadła na drugim końcu pola, obejrzał się flegmatycznie, jakby trochę zdziwiony, a potem wysforował się naprzód i po chwili widocznie trafił na uparte stadko, bo nagle zahamowało go wpół kroku. Stał teraz wykręcony jak rogalik, z uniesioną przednią łapą i sztywnym ogonkiem, wskazując nosem wprawo, skąd niewątpliwie płynęła smuga podniecającej woni.
"Redaktor" podążył ku niemu, potykając się i plącząc w dorodnych liściach buraczanych, a cierpliwe kury dotrzymywały twardo jak skamieniałe. Zerwały się nagle, całym bukietem, na wszystkie strony, ale po dwu strzałach nie spadla ani jedna...
Tym razem Cap nawet się nie obejrzał na poetę, który wprawdzie bardzo odkrywczo rymował "wiosna-radosna", "bzy-sny-łzy" i "serce w rozterce", ale strzelał jeszcze gorzej. Nie czekając na niego, Cap spenetrował do końca buraki, zawrócił i poprowadził na rżysko po koniczynie. Tam raz jeszcze wystawił duże, wyrośnięte stado i raz jeszcze doznał zawodu, gdy po strzałach "w kupę" nic nie spadło na ziemię. Postał chwilę w miejscu z opuszczonym łbem i zwisającymi uszami, a potem - w odpowiedzi na wezwania i zachęty pana Melchiora do dalszych poszukiwań - usiadł i ziewnął jak hipopotam. Było to tak zabawne, że roześmiałem się głośno.
- Z czego się śmiejesz? - zapytał Tadeusz, który właśnie przechodził pod oknem.
Powiedziałem mu o moich obserwacjach.
- Cap ma go dosyć - dodałem spojrzawszy znów przez szklą. - Wraca do domu bez niego.
Tadek westchnął.
- Prawdę mówiąc i ja mam go dosyć - zwierzył mi się półgłosem. - Przyjechał na dwa dni...
- I siedzi już cały tydzień. Sypia w twojej pidżamie, pali twoje papierosy, gra w brydża na kredyt, w dodatku jak noga, i na szczęście me ma zębów, bo z pewnością pożyczałby od ciebie szczoteczki i pasty - wyliczyłem jednym tchem. - Skąd ty go właściwie wytrzasnąłeś, gościnny wujaszku?
- Och, skąd! - wzruszył niecierpliwie ramionami. Załatwiałem w Bydgoszczy tę sprawę z gorzelnią - wiesz... Naturalnie "Pod Orłem". Przysiadł się, ktoś mi go przedstawił, no i...
- Zaprosiłeś go - dokończyłem.
- Możliwe - mruknął. - Wolałbym, żeby już sobie pojechał, ale przecież nie mogę... hm...
- Ja ci to załatwię - oświadczyłem. - Trzeba będzie pożyczyć mu ze dwadzieścia złotych na drogę. Nie odda, ale może się już nie pokaże.
- Daj mu pięćdziesiąt - powiedział Tadeusz z ożywieniem. - Tylko proszę cię, zrób to jakoś hm... oględnie.
Zapewniłem go, że postąpię dyplomatycznie, wziąłem strzelbę i poszedłem na spotkanie Capa.
Zobaczyłem go biegnącego zrezygnowanym truchcikiem, z opuszczonym nosem i oklapniętym serdelkiem. Gwizdnąłem, a on dostrzegł mnie zaraz i natychmiast oszalał z radości. Musiałem dobrze trzymać się na nogach odpierając jego karesy, bo ważył ze czterdzieści pięć kilogramów, a usiłował liznąć mnie po twarzy.
Zapewniłem go, że istotnie idziemy zapolować, więc puścił się cwałem z powrotem w stronę buraków, zatoczył koło, wrócił do mnie, pokręcił się między zagonami jarzyn, obłożył jakiś wąski pas kartofli i wyładowawszy w ten sposób nadmiar energii, szedł już statecznie przede mną, kołysząc się z boku na bok i wachlując resztką ogona.
Pan Melchior siedział pod gruszą, na małym wzniesieniu, pół kilometra za burakami i dawał mi jakieś znaki, ale udałem, że go nie widzę. Szedłem skrajem pola, mając lekki wiatr boczny, a Cap już po chwili wystawił pierwsze stadko. Kury rwały się pojedynczo, po dwie i po trzy, więc strzały były łatwe. Udał mi się dublet, po którym zdążyłem wsunąć świeże naboje do luf i zestrzelić jeszcze jednego kogutka. Reszta stadka rozbiła się w różnych kierunkach, ale zauważyłem, że kilka zapadło pośrodku pola, więc poszliśmy tam, aby je odszukać.
Siedziały tak twardo, że Cap niemal trącał je nosem, zanim się poderwały. I znów spadły dwie strzelone "czysto", a trzecią zbarczoną pies przyniósł po krótkiej pogoni w gęstwinie. Zanim doszliśmy do wzgórza, na którym wypoczywał spocony i skwaśniały "redaktor", miałem na trokach osiem sztuk. Ofiarowałem mu je, a gdy zrobił zdziwioną minę, powiedziałem, że przecież nie wypada, aby wracał do Bydgoszczy bez kuropatw.
- Przy okazji zrewanżuje mi się pan redaktor jakimś niedużym nosorożcem - dodałem.
Botem, nie bawiąc się zanadto w dyplomację, "pożyczyłem" mu pięćdziesiąt złotych i nakłoniłem go, aby wyjechał tegoż dnia przed wieczorem, ponieważ oczekujemy tu rodzimego zjazdu.
Przełknął to wszystko dosyć gładko, jakkolwiek stał się małomówny, roztargniony i zamknięty w sobie - jak w celi dla recydywistów. Przy obiedzie ktoś z niewtajemniczonych domowników zapytał, jak mu się udało polowanie.
- Osiem kur wciągu pół godziny - uprzedziłem jego odpowiedź. - W tym dwa dublety! Cap ledwie nadążył je przynosić.
Pan Melchior uśmiechnął się skromnie, a potem rzucił mi pełne wdzięczności spojrzenie. Mrugnęliśmy do siebie porozumiewawczo.
- Ty masz tupet! - powiedział do mnie Tadeusz, gdy wstaliśmy od stołu.
- Ja! - westchnąłem z gorzkim sarkazmem. - Mam u ciebie pięćdziesiąt złotych. Ta twoja Ciżma wyjeżdża o czwartej z minutami.
W kilka dni później praktykant, pan Andrzej, zawiadomił mnie, że przyjechał nowy gość. Samochodem. Ze sztucerem na kozła i parą Hollandów na drobną zwierzynę. Miał czarną przepaskę na prawym oku i pusty rękaw przepięty agrafką poniżej łokcia, ponieważ stracił lewą dłoń. Był Anglikiem, ale mówił nieźle po polsku.
Nie wiem, dlaczego nie domyśliłem się od razu po tych szczególnych znakach, kto to taki; po prostu nie przyszło mi to do głowy.
Tadeusz był bardzo zajęty: miał jakąś komisję z Banku Rolnego i dyrektora od ubezpieczeń. Powiedział do mnie:
- Mój kochany, weź linijkę i zawieź naszego Anglika do szóstego oddziału; wiesz, tam gdzie jest ta polanka za krzyżem.
- Wiem. Tam gdzie wychodzi twój najlepszy kozioł?
- Właśnie. Niech sobie strzeli tego kozła.
- Tego kozła?! - powtórzyłem z niedowierzaniem
- Tego - odrzekł Tadeusz stanowczo. - Tylko podjedź ostrożnie i pokaż mu, gdzie ma zejść.
- Anglikowi? - upewniłem się.
- Przecież nie kozłowi! - zniecierpliwił się trochę. - Przyślę ci go na taras z Andrzejem. Tego Anglika - uśmiechnął się. - Sam me mogę teraz jechać, a nie wypada, żeby z nim jechał Andrzej, rozumiesz?
- Aha - odrzekłem. - Szkoda takiego kozła dla jakiegoś Anglika...
- Jakiegoś! - powtórzył. - Przecież to jest...
- Proszę pana, telefon z Bydgoszczy! - zawołała pokojówka Zuzia.
Tadeusz powiedział: "Diabli nadali!" i wrócił do gabinetu, a my z Capem poszliśmy po tę linijkę na podwórze.
Stangreta nie było, chłopak marudził, więc mm zaprzęgliśmy konia, nadszedł pan Andrzej z Anglikiem i przedstawił mnie.
- Ho w do you do - powiedział nasz gość wyciągając do mnie rękę.
- How do you do - odrzekłem zamieniając z mm uścisk dłoni.
Zastrzegłem sobie, że ten zwrot stanowi większą część mego zapasu wyrażeń angielskich, co zostało przyjęte i uśmiechem lekkiego niedowierzania jak dobry żart, po czym jednak przeszliśmy na język polski.
Anglik był trochę małomówny. Z początku zaniepokoiła go tylko obecność psa, który biegł obok nas, ale zapewniłem go, że Cap wie, o co chodzi i potrafi zachować się jak należy, zrobił więc parę uwag o pogodzie i powiedział, że słyszał o tutejszych pięknych kozłach.
- Ten, którego pan ma odstrzelić, jest rzeczywiście bardzo dobry - odrzekłem. - Zapewne zastaniemy go już na zwykłym miejscu. Wychodzi tam o tej porze codziennie.
Skręciłem do lasu i objechawszy młodnik ściągnąłem cugle, aby koń przeszedł w stępa.
- Jesteśmy niedaleko - szepnąłem. - Dam panu znak, gdzie trzeba zejść. Ta polanka będzie po prawej strome drogi, zaraz za krzyżem.
Słońce zachodziło za nami, rozgrzany las pachniał żywicą, powietrze stało nieruchome, najlżejszy powiewnie poruszał gałązkami sosen i liśćmi leszczyny. Było cicho, piaszczysta droga tłumiła odgłosy linijki i kopyt koma. Tylko ptaki ćwierkały, pogwizdywały i rajcowały w koronach drzew i w krzakach.
Mijając krzyż na rozdrożu, zlustrowałem otwierającą się przestrzeń jasnej zieleni, widoczną poprzez zarośla między dwoma starymi dębami, i dostrzegłem płowy kształt kozła na przeciwległym skraju polanki. Stał spokojnie, zwrócony do nas bokiem, i patrzył w przeciwną stronę. Widziałem wyraźnie jego wspaniale uperlone, grube, wysokie parostki, połyskujące biało na końcach. Trochę mi go było żal. Za kilka minut miał zginąć... Pokazałem go Anglikowi i skinąłem głową: - Już!
Zsunął się z siedzenia, stanął za małym świerczkiem, spojrzał przez lornetę. Cap obejrzał się za nim, łypnął ku mnie spode łba, pokiwał serdelkiem i truchcikiem biegł dalej równo z linijką. Skręciłem w lewo, na wąską, boczną drogę i puściłem wodze, bo koń nie był płochliwy. Oddalając się bardzo powoli, noga za nogą, obserwowałem myśliwego, on zaś pomedytował chwilę, a potem zwracając się ku mnie zapytał chrapliwym szeptem:
- Na pewno ten?
- Cicho! - syknąłem zaciskając pięści. - Ten!
Anglik uśmiechnął się przepraszająco, kiwnął głową, że zrozumiał, znów spojrzał przez szkła i znowu tym swoim gardłowym szeptem posłał w moją stronę idiotyczne pytanie - ile to będzie metrów.
Myślałem, że mnie zła krew zaleje. Słoń by się spłoszył, nie tylko kozioł...
Pogroziłem mu pięścią, a rogacz rzucił łbem i wypatrywał niespokojnie, gotów do skoku w gęstwinę. Dostrzegł oczywiście tego Robin Hooda, zerwał się, z miejsca przesadził jakiś krzaczek i znikł mi z oczu. Prawie jednocześnie gruchnął strzał, spóźniony o ułamek sekundy.
Bałwan! - pomyślałem z wściekłością.
- Mam nadzieję, że pan czyściutko spudłował - powiedziałem lodowato. - Możemy wracać.
Uśmiechnął się jak drewniany koń w sklepie z zabawkami.
- Bardzo mi przykro, ale pan się myli - odrzekł z niejakim zażenowaniem. - Ja nie pudłuję do kozłów...
Zatknęło mnie na taką bezczelność.
- Tym gorzej - zgrzytnąłem, hamując potok przekleństw które we mnie kipiały. - Jeżeli go pan przypadkiem zranił, pójdzie diabli wiedzą dokąd i w końcu padnie po długich męczarniach...
- Nonsens - powiedział wesoło. - On tam leży, strzelony na komorę. Piękny kozioł. Bardzo panu dziękuję.
- Bardzo proszę! - parsknąłem ironicznie. - Może mi pan pokaże gdzie, to go podniesiemy i zawieziemy do domu.
Ale moja gryząca ironia nie położyła kresu tej mistyfikacji lub raczej - nie rozwiała upartego optymizmu Robin Hooda. Powiedział, że właśnie byłoby wskazane trochę się pośpieszyć, bo pies pobiegł w tamtą stronę i może uszkodzić skórę.
Pies? Obejrzałem się za Capem. Nie było go.
Pomyślałem, że poszedł śladem i zapędzi się licho wie jak daleko. Gwizdnąłem na niego, uwiązując cugle do pnia młodej brzózki, ale nie wracał. Gwizdnąłem znowu i po chwili ukazał się spomiędzy krzaków na prawym skraju polany, tylko po to, aby wykonać parę szaleńczych piruetów i znów przepaść w zaroślach.
- Idiota - mruknąłem.
Byłem pewien, że znalazł wiewiórkę, zapędził ją na drzewo i czeka, żeby zeszła. Też optymista!
Robin Hood szedł przede mną z pogodną beztroską i pewnością siebie lekko podchowanego kretyna. Przemierzyliśmy na ukos łąkę, minęliśmy krzaczek, który sobie zapamiętałem jako punkt orientacyjny, bo spłoszony kozioł tam właśnie dał potężnego susa, i weszliśmy pomiędzy kępy wysokiej leszczyny.
Leżał tam!!! Leżał nieruchomy, rozciągnięty w skoku, strzelony dokładnie na komorę!
Cap dreptał dokoła niego zakłopotany, nie wiedząc, jak go zaaportować, bo rogacz był nawet na jego siły trochę za ciężki, a ja - kompletnie zbaraniałem i nie mogłem wydobyć głosu z wyschniętego gardła. Gapiłem się i gapiłem, a przez skołataną głowę przelatywały mi niedorzeczne myśli, jakby tu drapnąć, zapaść się pod ziemię albo wyparować w powietrze. Ponieważ nie mogłem wprowadzić w czyn tych chęci, z wolna odwróciłem głowę, żeby spojrzeć w twarz jednemu z najznakomitszych myśliwych, którego wziąłem za nowicjusza i patałacha.
Patrzył na mnie trochę niepewnie, lecz z powstrzymywanym uśmiechem w kącikach drgających ust.
- So you are Robin Hood... - powiedziałem i natychmiast połapałem się, że gadam od rzeczy.
- I mean: Carton de Wiart - poprawiłem. - How stupid of me! I did′nt realise... Ależ pan zrobił ze mnie balona!
Zaczęliśmy obaj ryczeć ze śmiechu, odtańczyliśmy nad poległym rogaczem coś w rodzaju tryumfalnego tańca Komanczów i w końcu rymnęliśmy obaj na ziemię, bo Cap, zaniepokojony tymi popisami, wpakował się pomiędzy nas i podciął nam nogi.
- Co to znaczy "zrobić balona"? - zapytał Robin Hood, odetchnąwszy głęboko.
- Make a fool of somebody - wyjaśniłem.
- Nie czuje się pan dotknięty?
- Ani trochę. Gdyby pan wiedział, co ja o panu myślałem...
- Thats great! - ucieszył się. - Musi pan to szczegółowo opowiedzieć wszystkim przy kolacji.
Uczyniłem zadość jego życzeniu.
Janusz Meissner - fragment "Opowieści pod psem"
|