Moja chłopięca wyobraźnia rozbudzona książką "Dzieci z leszczynowej górki" zawsze błądziła po lasach, polach, łąkach. Marzyłem o samotnej leśniczówce nad jeziorem, o życiu wśród głuszy, z dala od zgiełku cywilizacji, który zawsze mi przeszkadzał. Pamiętam zatroskanie rodziców, którzy inną przyszłość widzieli dla swego pierworodnego.
Cóż, nie mam samotnej leśniczówki, mieszkam w wielkim mieście, a z tęsknot dziecięcych powstała największa pasja mojego życia - łowiectwo.
Najpierw długo, bardzo długo polowałem tylko w marzeniach, podsycanych kolejnymi perełkami naszej myśliwskiej literatury. Zaczęło się od wspaniałej "Opowieści pod psem" Janusza Meissnera. Lat miałem wtedy może z dziesięć, co (jak wiadomo) jest wiekiem odpowiednim do podejmowania życiowych decyzji. Mama załamała ręce, gdy usłyszała, że muszę polować. Potem słuchała tego przez lat siedemnaście, aż tyle bowiem trwały moje polowania w marzeniach. Marzeniach, do których natchnienie czerpałem z kart książek takich znakomitości jak Meissner, Ejsmond, Weyssenhoff, Kopczyński, Steliński. To oni nauczyli mnie łowiectwa.
Moi koledzy myśliwi odziedziczyli tę pasję po ojcach lub dziadkach, inni mieli wujków bądź znajomych, wprowadzających w arkana tej sztuki. Ja natomiast czerpałem wzorce zachowań z książek oraz z dawnego dobrego "Łowca Polskiego". To one ugruntowały moje hierarchie wartości. Moje pojmowanie przyrody jest może przez to trochę wyidealizowane, zbyt romantyczne jak na nasze zwariowane czasy, ale nie żałuję tego.
Dalej opowiem o sobie słowami moich wspomnień "Nad Niemnem" nagrodzonych w dawnym dobrym Łowcu Polskim:
"Od dwudziestu już lat łowieckie marzenia i łowieckie wspomnienia walczą u mnie o palmę pierwszeństwa, szukając odpowiedzi na odwieczne pytanie: czy szczęście tkwi w oczekiwaniu czy w spełnieniu?
Z biegiem czasu zaciera się granica między snem a jawą, coraz więcej marzeń przybiera realne kształty konkretnych przeżyć. Te zaś jeszcze trudniej klasyfikować. Jak bowiem porównać pierwsze w życiu kacze łowy, które niespodziewanie dały mi tytuł króla polowania, z pierwszym ciągiem słonek, gdzie samo strzelanie najmniejsze ma znaczenie?
Lecz, choć jak dziś pamiętam młodzieńcze łowy, gdy wszystko wokół działo się po raz pierwszy, choć przeżywałem niezapomniane chwile u stóp ryczących władców naszych kniei, choć dane mi było podziwiać niedźwiedzia na wilczych łowach w Bieszczadach, to jednak najcenniejsze są dla mnie wspomnienia z nadbiebrzańskich toków cietrzewi. Pomimo upływu czasu, ciągle widzę, słyszę i przeżywam je na nowo. To one, swym pierwotnym, mistycznym charakterem, najbardziej były zbliżone do największego i nierealnego przez te wszystkie lata marzenia: usłyszeć pieśń głuszca, spróbować choćby tylko podejść, zobaczyć.
I oto nierealne stało się możliwe. Oto mieszkam niedaleko wioski Mikołajewszczyzna w obwodzie Stołpce, nad leniwie tutaj rozlanym Niemnem. Oto jutro mam wyruszyć w pierwszą głuchą noc, w wielkiej i dzikiej Puszczy Nalibockiej. I gdy wieczorem, na ciągu słonek, stają przed oczyma wszystkie spełnione już marzenia, postanawiam, że nie będę wartościował ich od najlepszych do najgorszych, bo tych gorszych po prostu nie ma. Wszystko, co działo się przez te lata, stworzyło mnie takim, jakim jestem. Na to, że pieśń cietrzewia kołacze się ciągle po sercu, składa się wszystko to, czemu pamięć nadała kształty dziś odbierane, a także to, co podpowiada niecierpliwa wyobraźnia."
W końcu spełniły się marzenia - pojechałem raz i drugi na głuszca. Urzeczony tym co przeżyłem wiem na pewno, że nieważne są dla mnie groźne afrykańskie lwy, słonie, nosorożce, bawoły i lamparty, nieważne olbrzymie kamczackie łosie i niedźwiedzie.
Jeżeli jeszcze kiedyś pojadę na wielkie safari, to po raz kolejny pojadę na głuszca.
Andrzej Otrębski
|