Janusz Meissner - "Polowanie na młode cietrzewie"
fragmenty z książki: "Opowieść pod psem" 

"... zbliżała się połowa sierpnia - początek polowania na młode cietrzewie.
...
Wyruszyliśmy przed świtem. Pułkownik i ja w drelichowych portkach i w łapciach...
...
... mieliśmy za przewodników Stefana i Mikołaja, zawodowych kłusowników, choć się do tego żaden nie przyznawał. Chadzali po kołyszącym się i chlupiącym pod nogami mszarze, jakby to była twarda droga; potrafili przemaszerować kilkadziesiąt kilometrów z całym pękiem ptactwa na grzbiecie i jeszcze na noc powiosłować dwie lub trzy godziny pod prąd do domu, aby po tym wszystkim zjawić się o świcie znów na polowaniu.
O wschodzie słońca znaleźliśmy się na brzegu wielkiego moczaru, który ciągnie się między puszczą a rzeką i naprędce ułożyliśmy plan wyprawy.
Ja z Mikołajem miałem pójść najdalej w głąb, na lewe skrzydło i opolowawszy skrajne ostrowy, zejść się w połowie drogi z Jerzym, który zostawił sobie środek. Punkt zborny wyznaczyliśmy u przecięcia się rzeki z szosą, gdzie wieczorem miały czekać na nas konie.
Ruszyliśmy. Cap pognał naprzód, zapadając od razu po pierś, ja za nim, Mikołaj zaś nieco w tyle i z boku.
Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów po przerywającym się zielonym mszarze i zamoczywszy się niemal do pasa, czego nie można uniknąć, jeśli się nie jest miejscowym przewodnikiem albo czaplą, trafiłem na grubszy kożuch roślinności i już nie wybierając drogi dobrnąłem do pierwszego z moich ostrowów.
Każdy taki ostrów stanowi jakby podkowę z torfiastej ziemi porosłej gęsto krzakami, karłowatą sośniną i brzeziną. Wewnątrz podkowy grunt jest niewiele suchszy i bardziej stały niż bagno otaczające ostrów. Ale rosną tam wielkie jagody-pijanice, ulubiony przysmak cietrzewi. Rosną w takich ilościach, że całe wnętrze ostrowu jest od nich bardziej fioletowe niż zielone. Można tam usiąść (naturalnie jeśli się jest odpowiednio ubranym) i jeść pijanice garściami, nie ruszając się z miejsca.
Nie interesowały mnie teraz i nie zatrzymałem się na tym pierwszym atolu ani razu, aby spróbować ich doskonałego smaku; pies ściągał i wolno szedł naprzód ze znacząco pofałdowaną skórą między uszami: węszył. Był po raz pierwszy na takim polowaniu i poczuwszy zapach cietrzewia - o ileż silniejszy niż zapach kuropatwy - musiał przypuszczać, że trafiliśmy na jakieś olbrzymie stado. Darłem się za nim przez krzaki i wykroty, póki nie doprowadził mnie do wydłużonego, niemal zupełnie nie zarosłego cypla, który wybiegał daleko w bagno i kończył się kępą tarniny.
Tu stanął twardo, z nosem w gęstej trawie, sięgającej mi wyżej bioder. Na próżno zachęcałem go, aby szedł dalej. Na próżno popychałem go kolanem, oczekując, że lada chwila zewsząd zaczną się rwać cietrzewie. Stał jak wmurowany, dokoła zaś panował niczym nie zmącony spokój.
Zniecierpliwiony ruszyłem naprzód, dając znak Mikołajowi, aby szedł równolegle ze mną. Ale doszliśmy tak do końca cypla, przeszukaliśmy kępę tarniny i wróciliśmy do nieruchomego psa - bezskutecznie.
Zaczęliśmy tedy szukać dokoła, coraz dalej, uderzając kijami po krzakach. Cietrzewi nie było...
W końcu przyszło mi na myśl, że musieliśmy je ominąć, bo lekki wietrzyk wiał od strony, z której przyszliśmy, i tylko ten wietrzyk mógł nieść zapach, tak silnie wyczuwany przez Capa.
Gwizdnąłem i pies poszedł chętnie w gąszcz, potem zaś ukręcił na jagodnik, drżąc na całym ciele. Zbaczając na lewo i na prawo, szedł po kołyszącym się mszarze, aż znów stanął o dwa kroki przede mną.
- Naprzód, Cap - powiedziałem cicho i w tej samej chwili z puszystej gęstwiny pijanic porwało się na wszystkie strony stado dużych, czarnych i szarobrązowych ptaków. Wrzask się zrobił okropny, łopot, gwałt, tumult! Kolba sama poleciała mi do twarzy, zobaczyłem nad lufami wachlarze ciemnych skrzydeł, strzeliłem.
Pies skoczył między chaszcze i nagle tuż spod niego wybuchnął niby pocisk - czarny, o granatowych lśnieniach, stary kogut. Przez dwie sekundy leciał na jednej linii z psem i to pozwoliło mi opanować gorączkę strzału. Puściłem go jeszcze dalej na bagno i dopiero gdy minął garbatą brzózkę u skraja ostrowu, pociągnąłem spust. Zwalił się w wodę, aż trysły srebrne bryzgi, grzebnął łapami, wyprężył się i znieruchomiał. Tymczasem Cap niósł już młodą kurę i szerokim lukiem okalał Mikołaja, który lnu ją chciał odebrać. Położył ją u moich nóg, otrząsnął się z wody, niesłychanie zadowolony i patrzył na mnie pytająco. Poklepałem go i posłałem po koguta. Poszedł pod wiatr, jak po sznurku, i zaaportował, merdając z radości krótko obciętym ogonem. Podobało mu się szalenie. Ja myślę! Nie poszliśmy za resztą stada, bo poleciało na prawo i zapadło przed pułkownikiem. Natomiast, obszedłszy ostrów z drugiej strony, ruszyliśmy ku następnemu, znów pół kilometra po uginającym się kożuchu bagna. Po drodze zabiłem cyrankę, która się zerwała spośród trzcin okalających niewielkie lustro wody, i dużego kulona, który mi się nawinął w locie.
I znów przedzieraliśmy się przez krzaki, przez tarninę i gałęzie karłowatych sosenek.
Im dalej szliśmy, tym więcej było cietrzewi i tym różnorodniejsze strzały. W tej różnorodności sytuacji leży wielki urok polowania na młode cietrzewie. Strzela się do nich i w gąszczu, i na czystym polu, i na tle nieba, na sztych, z boku, z tyłu, w najbardziej niespodziewanych kierunkach, na najróżniejsze odległości.
Cap pracował z zapałem i krwawił już z nozdrzy i piersi pociętych ostrą trawą. Mikołaj przekładał z jednego ramienia na drugie rosnący pęk ptaków na trokach. Na prawo zaś, częściej jeszcze niż moja, grzmiała strzelba Jerzego.
Takiego polowania jeszcze nie widziałem. Liczyliśmy na dwadzieścia, w najlepszym razie - na dwadzieścia pięć cietrzewi na nas trzech tego dnia. Tymczasem koło południa sam miałem szesnaście.
Na największym ostrowie, który obchodziłem przed umówionym spotkaniem z pułkownikiem, siedziały aż trzy stada. Łaziłem za nimi prawie dwie godziny, bo porwawszy się z jednego skraja, zapadały bądź na drugi, bądź też w środek i wreszcie, rozbite, rwały się niemal co kilkanaście kroków. Tam właśnie udało mi się nastrzelać ich najwięcej.
W samo południe zeszliśmy się z Jerzym. Stefan, nieco już zasapany, dygował za nim dziewiętnaście cietrzewi i trzy krzyżówki.
Odpoczywaliśmy w cieniu, jedząc kwaszone ogórki i zapijając herbatą. Było gorąco. Wysoko, na niebie bez jednej chmurki, wisiał nad nami jastrząb, nieruchomy, jakby wrosły w błękit. Bzykały muchy. Cap i Diana dyszały ciężko, liżąc pokaleczone łapy i piersi.
Zapaliliśmy papierosy i nakarmiliśmy psy. Trzeba było ruszać dalej: zostało nam więcej niż pół drogi do końca bagna.
... Pułkownik na swoich bocianich nogach lazł przez bagno jak na szczudłach, wypierając ze mnie ostatni dech. Cietrzewie rwały się bukietami i ramię zaczynało mi puchnąć od strzałów, które przecież nie zawsze były celne. Nasi przewodnicy uginali się pod ciężarem olbrzymich pęków ptactwa. Psy kładły się w kałużach wody i ziajały, wywiesiwszy różowe języki. Słońce paliło, gryzły muchy i komary, pot ciekł z nas strumieniami...
Przed samym zachodem, nad brzegiem rzeki, która płynie tu szeroką, płytko rozlaną, kapryśną wstęgą, obliczyliśmy zdobycz: pięćdziesiąt dziewięć cietrzewi, pięć krzyżówek, cztery cyranki i dwa kulony.
W tej chwili Cap, który leżał na trawie pod pniakiem ściętej olchy i niemal zdychał ze zmęczenia, wstał z wysiłkiem i powlókł się ku krzakom opodal.
- Ściąga - powiedział pułkownik.
- A tak, proszę pana kapitana - wtrącił Mikołaj. - Tam cietrzew zapadł w tej stronie.
Pułkownik zmierzył wzrokiem odległość. Do kępy było ze sto pięćdziesiąt metrów.
- Nie pójdziesz? - spytał.
Spróbowałem wstać, ale bolały mnie wszystkie gnaty.
- Idź sam, jak chcesz - odrzekłem trochę zawstydzony.
Ale Jerzy machnął ręką. On też miał dość.
Do szosy dopłynęliśmy łodzią z prądem, paląc papierosy, bijąc komary i opowiadając sobie nawzajem o przygodach tego dnia."

- Janusz Meissner