Janusz Meissner - Wiosenne toki (głuszców)
- z książki "Pierwsze kroki"

Od stycznia liczyłem dni, od marca zaś - godziny, które jeszcze pozostały do wyjazdu.
Tak bywa zresztą co roku przed początkiem wiosennych polowań: o niczym innym się nie myśli i nic się nie chce robić, bo przecież za trzy miesiące, za sześć tygodni, za trzy dni - wyjedzie się w las, w bagna, nad szeroko rozlane wody leniwej rzeki, aby na jakiś czas pozbyć się codziennych trosk i kłopotów i oddać się bez reszty emocjom łowieckim.
W tym roku niecierpliwiłem się tym bardziej, ponieważ otrzymałem zaproszenie na odstrzał pierwszego w życiu głuszca. Zaproszenie przyszło od pana Stanisława, nadleśniczego ze Śródborza, gdzie jesienią ubiegłego roku strzelałem młode cietrzewie i skąd wyjechałem oczarowany zarówno pięknem leśnego kraju, jak gościnnością miłych gospodarzy.
Jak zwykle mieliśmy w drodze spotkać się z pułkownikiem Jerzym G., aby już razem odbyć resztę podróży do nadleśnictwa. Początkowo oznaczyliśmy termin spotkania na 10 kwietnia. Ale choć cierpliwość nasza skończyła się dużo wcześniej, wiosna w tym roku długo kazała na siebie czekać. Dopiero siedemnastego wsiadałem do wagonu, pułkownik zaś o trzy dni wcześniej pojechał do Smołodówki, na głuszca, do jednego ze swoich przyjaciół. Tam właśnie miałem po niego wstąpić.
...
U drzwi wagonu wita mnie rozpromieniona twarz Nusia. Nuś jest człowiekiem niezastąpionym. Może załatwić wszystko, może udzielić wszelkich informacji, może zawieźć wszędzie. Nuś także jest właścicielem niesłychanie brudnej szkapy, która niegdyś zapewne była siwkiem, oraz wehikułu zwanego wagonetką. Wagonetka służy do lokomocji na wąskotorówce, wiodącej od stacji aż do Śródborza, z odgałęzieniem do Smołodówki. Jest to mała platforma na czterech kołach, dwa metry długa i półtora metra szeroka, zaopatrzona w dwie ławki z przekładanymi oparciami. Konia zaprzęga się do tego aparatu z boku, tak aby mógł biec obok toru.
Taki nieekonomiczny rozkład wektorów siły pociągowej ma swe uzasadnienie w warunkach miejscowych: podkłady między szynami sterczą z nawierzchni jak spróchniałe zęby w szczękach, szyny biegną tylko gdzieniegdzie równolegle, odchylając się poza tym bardzo fantazyjnie jedna od drugiej, ich spojenia grożą nieustannie wykolejeniem wozu, a mostki pod szynami trzymają się na słowo honoru, ziejąc przerażającymi dziurami. W dodatku hamulec z reguły przestaje działać na drugim lub trzecim kilometrze.
W takich okolicznościach koń ciągnący ciężką platformę bez lejc i dyszla, tylko na konopnych sznurach, byłby narażony na pokaleczenie lub przygniecenie przy lada okazji, jeśliby przedtem nie połamał nóg między dylami mostków i podkładami toru.
Pamiętam, jak jesienią ubiegłego roku Nuś wywrócił mnie aż trzy razy na drodze do Śródborza, więc przezornie lokuję się na skraju ławki, wystawiając jedną nogę na zewnątrz, gotów do skoku. Z drugiej strony toru, poniżej metrowego nasypu jest rów z wodą. W tym właśnie rowie leżałem jesienią, mając na sobie poważne obciążenie dwu walizek i pułkownika G.
Nuś, widząc moje manewry taktyczne, uśmiecha się uspokajająco.
- Teraz, panie kapitanie, jest dobra droga, poprawiona. Nie wykoleimy się.
Potem opowiada, co słychać.
W Smołodówce są goście - pan wojewoda i pan generał, i jeszcze jeden minister. Wszyscy przyjechali na głuszce. A głuszców jest mnóstwo: może ze trzysta kogutów gra...
W Śródborzu w zimie nadleśny i kierownik z praktykantem i zarządcą zabili jedenaście lisów i dwa wilki.
...
Półdzikie stawy, bór przecięty drewnianą, próchniejącą szosą, tor kolejki i konna wagonetka, rzadko spotykani chłopi w łapciach, kożuchach i baranich czapach wełną na wierzch - wszystko to w ciszy poranka podszytej muzyką ptasią sprawia wrażenie czegoś niezmiernie odległego od cywilizacji, czegoś zgoła egzotycznego. Mam uczucie podobne chyba do uczucia podróżnika w afrykańskiej puszczy, który zdąża ku pionierskiej osadzie białych.
Lecz oto i osada. Drewniany dom, stary, nieco zapadły i zaniedbany z zewnątrz.
Wysiadam, przedstawiam się gospodarzowi, witam się z Jerzym, który właśnie tego dnia o świcie "stuknął" głuszca, i po śniadaniu ruszamy zaraz w dalszą drogę, aby przed południem przybyć do kresu wąskotorówki, gdzie czekają na nas konie ze Śródborza.
Mijamy teraz liczne zakręty piaszczystej drogi leśnej, siedząc wygodnie na sprężynowej poduszce wasągu, i po upływie pół godziny zajeżdżamy przed dom, stojący pośrodku leśnej poręby i ze wszech stron otoczony lasem.
Wita nas przede wszystkim ogromny pies, Raby, który podobno zagryzł w zeszłym roku wilka po zaciekłej walce, wychodząc z niej tylko lekko ranny. Potem na ganku zjawia się gospodarz, pani domu i reszta domowników.
...
Tego wieczora mamy iść na słonki, nazajutrz rano - lub raczej przed świtem - do budek na cietrzewie, potem na kaczory z krekuchą i na zapady głuszców do Sawiny. A więc najwcześniej będzie mi dane strzelać do głuszca pojutrze rano...
...
Po południu poszliśmy do Sawiny na zapady. Sawina nie jest osiedlem ani w ogóle czymś bliżej określonym. Jest to właściwie nazwa rewiru albo części lasu. Znajduje się w stronie Smołodówki, gdzie, jak już mówił Nuś i co potwierdził gajowy Piech - gra trzysta głuszców.
W Śródborzu nie można było wprawdzie oczekiwać takiego bogactwa, ale na nasze potrzeby zupełnie wystarczało te kilkanaście kogutów, które w nadleśnictwie zapadały.
Siedliśmy wraz z Jerzym na zwalonym pniu, zasłonięci młodą sośniną od strony polanki, w której pobliżu znajdowało się tokowisko, i zapaliliśmy ostatniego papierosa, bo było wcześnie, a komary już zaczęły dokuczać.
...
Nagle - potężny, świstliwy łopot skrzydeł, rzekłbyś tuż nad głową, sypki śmiech roztrząsanych sosnowych kiści, trzask i skrzyp gałęzi, uginających się, łamanych pod jakimś wielkim ciężarem... Nie, nie nad głową: dalej, o sto, może o sto pięćdziesiąt kroków? Przeleciał nad nami i zapadł gdzieś na prawo głuszec!
Siedzimy jak skamieniali. Tylko dłoń pułkownika wpija się palcami w moje ramię.
Kątem oka widzę, jak na czole mego przyjaciela siadają trzy komary i rytmicznie przykucając na bambusowych nóżkach, pompują krew. Ale to nie dlatego pułkownik zaciska palce: od strony wysokich sosen zza skraja polany dolatuje nas ciche charczące krechtanie.
- Rrech, karr-rech, krech!
Siedzimy nieruchomo. Komary brzęczą.
...
Gajowy Piech obudził nas o pierwszej w nocy. Do tokowiska jest prawie trzy kilometry.
- Nabij strzelbę przy świetle - powiedział troskliwie mój przyjaciel - Po ciemku możesz pomieszać ładunki.
Spojrzałem nań z wdzięcznością: ten ci jest altruista! Podprowadzi mnie do strzału, pokaże głuszca i - tylko trafić.
Speszyło mnie trochę, że i on cztery zera do prawej, dwa zaś do lewej lufy pakuje.
Będzie poprawiał po mnie, jeżeli spudłuję - pomyślałem.
Poszliśmy.
Na prawo droga ledwie widoczna. Na lewo - też droga. Zakręt i znów jakaś ścieżka. Zdaje mi się, że trzeba skręcić, ale idziemy prosto. Założyłbym się, że teraz na lewo - idziemy właśnie na prawo. Sam święty Hubert zabłądziłby, bo ciemno jak w piwnicy. Ale Piech trafia.
O paręset kroków od polanki robimy krótki postój: trzeba wypalić papierosa.
Cicho. Tylko wiatr cierpiący na bezsenność włóczy się po wierzchołkach drzew, szepcząc sam do siebie i wzdychając co chwila. Pomilczy trochę, jak by zasypiał, znów się ocknie i znów wzdycha, żeby już rozedniało.
Rozstajemy się z Piechem i ostrożnie, wolno podchodzimy do miejsca, gdzie wczoraj siedzieliśmy na zapadzie. Wytężamy słuch. Cisza. Czekamy.
Na wschodzie zaczyna ledwie-ledwie szarzeć, a las milczy, aż dzwoni w uszach. Tylko gdzieś, zdaje się bardzo daleko, po piaszczystej drodze wlecze się wóz, klekocząc po wybojach i trąc kołami w koleinach. I znów dłoń Jerzego zaciska się na moim ramieniu...
Nic nie rozumiem.
- Wóz - mówię stłumionym szeptem w samo ucho mego przyjaciela. - Wóz jedzie.
Jak on na mnie spojrzał. Dobrze, że było ciemno.
- Gra - powiedział samym ruchem warg.
- Gra?! - zdumiałem się w duchu.
- Gra!! - jak objawienie. - Ależ naturalnie, że gra!
Mówiąc bezstronnie, nie jest to żadna pieśń ani granie. Najpierw cztery do sześciu klapnięć w coraz krótszych odstępach, jak by kto delikatnie młoteczkiem uderzał w pojedynczy klawisz drewnianych cymbałów. Potem stłumiony, śpieszny werbel takich samych uderzeń: Trrrrr! - i coś, jak szybkie, 0 różnym natężeniu głosu pocieranie noża o osełkę. Potem chwila ciszy i znów pierwsza strofka: Tonk-tonk-tonk tonk tonk, i druga: Trrrr! - To ma być pieśń? - powie laik - To?!
Bezstronnie mówiąc laik ma rację. Taki piękny ptak. taki olbrzym powinien grzmieć na cały bór, nie wystukiwać coś lub seplenić pod nosem niezrozumiale i ledwie dosłyszalnie.
Ale żaden myśliwy nie jest bezstronny. Dla myśliwego pieśń głuszca ma nieodparty urok. Coś w tym przecież musi być, czego się nie da opisać, co trzeba samemu usłyszeć w lesie przed świtem, kiedy jeszcze wszystko śpi i tylko głuszec ukryty wysoko w koronie sosny rzuca jedno wezwanie po drugim, zapamiętując się tak, że nie słyszy kroków myśliwca skradającego się w dole. Może sama świadomość, że to właśnie on, skrzydlaty król puszczy, wydaje te głosy odrzucając w upojeniu piękny łeb aż na grzbiet - może świadomość ta sprawia, iż pieśń głuszca wydaje się myśliwym stokroć piękniejsza niż słodki trel słowika i czułe jodłowanie drobnych leśnych artystów.
Nie wiem, jak to objaśnić i czemu to przypisać. Dość, że rozróżniwszy wreszcie rytm i porządek strof, poczułem, jak serce zaczyna mi bić coraz mocniej, a przez nerwy płynie dobrze znany prąd emocji: podejść - zobaczyć - zmierzyć - strzelić!
Ruszyliśmy.
Głuszec przy trzeciej strofce, przy owym cichym szlifowaniu, odrzucając w tył głowę zamyka oczy i mechanicznie zaciska otwory uszu. Wtedy więc tylko, na trzy do pięciu sekund, głuchnie i ślepnie zarazem. Poza tym jest czujny, jak zwykle, najmniejszy szelest może go bezpowrotnie spłoszyć. Ponieważ trzecia strofka następuje bezpośrednio po drugiej, więc podchodzenie, czyli "podskakiwanie" polega na tym, by wraz z końcem głośniejszego trelu zrobić szybko dwa, trzy kroki w kierunku grającego ptaka. Potem stoi się nieruchomo, w oczekiwaniu na następną pieśń. Opanowanie tego rytmu nie nastręczyło mi żadnych trudności. Posuwałem się równolegle z Jerzym po łatwej, równej drodze wzdłuż polanki i dalej, poprzez mokry, cmokający pod nogami grunt lasu.
Im bliżej, tym pieśń stawała się wyrazistsza, żywsza. Jej trzecia strofka miała namiętne akcenty upojenia, tęsknoty, wołania. Teraz dopiero zrozumiałem, że jest pieśnią naprawdę.
Podeszliśmy już całkiem blisko. Wiedziałem z całą pewnością, na której sośnie siedzi głuszec. Stałem o trzydzieści, potem zaś o dwadzieścia, o piętnaście kroków od niej - serce właziło mi do gardła - i mimo że było już prawie jasno, nie mogłem dojrzeć go wśród gałęzi.
Gdy tak wypatrywałem z zadartą w górę głową, pułkownik zrobił dwa skoki w prawo i nagle... spojrzałem na niego i zdębiałem: mierzył!
Huknął strzał, załopotało w konarach, zobaczyłem sylwetkę ptaka zrywającego się do lotu, a przez głowę pomknęły myśli jak zapalające się i gasnące reklamowe żarówki.
- Spudłował! - Strzelać! Ma jeszcze drugi nabój w lewej lufie, więc nie strzelać. - Dlaczego strzelił? - Czy głuszec się spłoszył? - Kto go spłoszył? - Dlaczego strzelał, u licha?!
Trwało to wszystko sekundę. Głuszec przeleciał na sąsiednie drzewo, ciężko opadł na wierzchołek, zachwiał się i z trzaskiem łamanych gałęzi runął w dół. Ziemia aż jęknęła pod nim. Grzebnął dwa razy łapą, wyprężył się i skonał.
- Po jakiego licha kazałeś mi nabijać strzelbę? - zapytałem Jerzego, gdy wracaliśmy do gajówki.
- Mogły grać dwa - odrzekł wymijająco.
- Przyznaj się, że nie wytrzymałeś i w ostatniej chwili cię poniosło - roześmiałem się.
- Zwariowałeś? - oburzył się. - Tak przecież umówiliśmy się: pierwszego ja, drugiego ty.
W żaden sposób nie mogłem sobie takiej umowy przypomnieć. Przyjaciel mój też widać niezupełnie był pewien, jak z tą sprawą było, bo - na wszelki wypadek - orzekł, że do swego głuszca mogę już sam skakać. Nie twierdzę na pewno, ale zdaje mi się, że miał niejakie obawy, czy wytrzyma w ostatniej chwili, aby nie strzelić. Rozumiem go zupełnie. Można być altruistą, ale nie do takiego stopnia...
Co ja przeszedłem z tym moim głuszcem! Gdybym chciał opisać to wszystko szczegółowo, wyszedłby spory tom. Tak mnie szelma wymaglował.
Co rano przez kilka dni z rzędu wracałem bądź pieszo, bądź końmi do Śródborza, i co rano zapytywali mnie kolejno: pułkownik, gospodarz, pani domu, kierownik gospodarstwa rybnego, rządca i leśniczy:
- No, i jak tam? Jest głuszec?
- Lata - odpowiadałem, zmuszając się do uśmiechu.
Za dobrze mi życzyli widocznie, a to przynosi pecha.
Poskutkowało dopiero wdzięcznie owłosione, spiczaste jak u Don Kichota kolano pułkownika. (Nie wiem, dlaczego mówi się "łysy jak kolano"). Muszę jednak choć w krótkich słowach opowiedzieć tę epopeję.
Więc z początku osadzał głuszca Piech. Osadził, a jakże! Nawet dwa!
Prawie razem zaczęły grać, siedząc o trzydzieści kroków od siebie. Co jeden kończył, drugi zaczynał. Żeby mnie kto porąbał, nie wiedziałem, który to właśnie szlifuje, który zaś milczy. Skakałem, ma się rozumieć, bo skakać trzeba, raz pod pieśń jednego, raz - pod drugiego. Za mało jestem muzykalny, żeby odróżnić dwa głosy, podobne jak dwoje skrzypiec, i to na taką odległość.
Nie wiem, który mnie tam usłyszał, dość, że z okropnym hałasem dał drapaka i spłoszył także drugiego. Winszowałem sobie, że Bałaja przy tym nie było...
Wieczorem był wiatr, jak by się kto obwiesił. Piech nie osadził, poszliśmy przed świtem na cietrzewie. Zabiłem jednego, więc nie bardzo byłem zmartwiony.
Po południu Piech usiadł słuchać zapadów na Sawinie, ja zaś w Puszowej.
Nawet kulawy pies... przepraszam, nawet kulawy dzięcioł nie przyleciał do mnie, ale Piech znów miał koguta. Na szczęście - jednego.
Myślicie, że go zabiłem? Lata!
Ale niewiele brakowało...
Podszedłem go na czterdzieści kroków. Śpiewał jak Kiepura. Tylko że Kiepura nie przerwałby w połowie dla pierwszej lepszej baby. Ten zaś poleciał do kury gdaczącej gdzieś w pobliżu między sosenkami bagnistego zagajnika.
Wtedy usłyszałem na lewo, może o sto pięćdziesiąt kroków, drugiego.
Zacząłem skakać. Zapadałem po kolana w bagno, drapałem twarz i ręce w plątaninie krzaków, potykałem się, padałem i wstawałem znowu. Śpieszyłem się: niebo gorzało bliskim wschodem słońca.
Przebyłem najgorszą część drogi i byłem już na skraju suchego wysokopiennego lasu, gdy znów zagdakała kura, tym razem blisko, tuż przede mną, na małej polance między krzakami jeżyn.
Nie widziałem jej, ale i ona nie mogła mnie widzieć. Za to mogła usłyszeć i spłoszyć mi koguta, siedzącego wysoko w konarach drzewa poza nią. Akurat przerwał grę i milczał długą chwilę.
Wtem nad moją głową załopotało straszliwie. Nie wiadomo skąd spadł na polankę ogromny brodaty głuszec.
Tego widziałem jak na dłoni: siadł o trzydzieści kroków przede mną, rozejrzał się, roztoczył wspaniały wachlarz, opuścił rozczapierzone skrzydła, że wlokły się po ziemi, podskoczył, załopotał i zduszonym głosem oznajmił:
- Kur-r-rau!
Przypuszczam, że to był mój Kiepura. Nie dlatego, że miał zarozumiałą minę i że nosił się po tokowisku nadęty jak balon, lecz dlatego, że przyleciał z bagna wabiony przymilnym gdakaniem.
Tymczasem drugi kogut milczał jak zaklęty, póki Kiepura nie zaśpiewał - odrzucając w tył przepyszny łeb, bez żadnych wstępów - ostatniej strofki pieśni.
Dopiero to go wyprowadziło z równowagi. Był widać młody i niedoświadczony. Miał temperament zamiast rozumu i urojenia o jakichś swoich prawach do tej polanki.
Spadł w sam jej róg, pomiędzy ukrytą kurę a rywala z bagna. Od razu nastroszył się, podskoczył i rzucił wyzwanie intruzowi:
- Kur-r-rau!
Czy to las się zawalił po tym okrzyku? Czy wpadły na siebie sosny, wyrwane dłońmi wielkoluda?
Trzask się zrobił straszliwy, łomot, huk! Pierś o pierś starły się dwa ptaki, waląc skrzydłami, rwąc pazurami, dziobiąc na oślep. Aż wiatr poszedł po krzakach, miotąc czarne i zielone pióra.
Wśród łopotu skrzydeł wylatywały w górę jak rozpryski ziemi spod pękających granatów. Kiepura nacierał wściekle. Podfruwał wyżej i rzucając przeciwnika o ziemię, aż stękała, spadał nań z góry, tarmosił, kuł dziobem, drapał, bił.
Walka oddalała się ode mnie z każdą sekundą. Już zakryły mi ją krzaki i tylko raz po raz widziałem łby wylatujące świecą w górę i zielone szyje zapaśników.
I nagle wszystko ucichło. Potem zwycięski Kiepura otrząsnął się jak pies po kąpieli, zakrechtał i drobnym kroczkiem, krygując się, wybiegł z krzaków. Zatoczył łuk w lewo, w prawo, zakręcił się spiralnie na środku polanki, przystanął. Opuścił skrzydła, rozwinął wachlarz i przestępując z nogi na nogę, zaklapał dziobem. Potem zaczął tańczyć, kabotyn: trzy kroki w lewo, podskok z półobrotem i trzy kroczki w prawo. Był błazeńsko śmieszny ze swą powagą i dumą. Przejmował się tylko sobą. Gdybyż mógł się zobaczyć w lustrze: taki był podobny do człowieka w tej chwili!
Nie wiedziałem, czy według zasad myśliwskich mam prawo do niego strzelać. Wahałem się: a nuż stanowi to jakąś niewybaczalną gafę? Żałowałem teraz, że nie ma ze mną pułkownika...
Nie miałem czasu się zdecydować, głuszcowi nagle strzeliło do łba, żeby przespacerować się pod krzak, za którym stałem. Popędził ku mnie wlokąc po ziemi skrzydła, jak by go kto na sznurku ciągnął. Wyglądało na to, że mnie z kolei chce zaatakować.
Otarł się prawie o moje nogi i dopiero wtedy się obejrzał. Przez sekundę stał jak wryty, aż porwał się w szalonym popłochu w powietrze. Tuż za nim, w dwie różne strony wystartowały: drugi kogut i kura z przeciwległego końca polanki.
Zza lasu, prześlizgując się między różowymi pniami sosen, wstawało ognistozłote, roześmiane słońce...
Nie, nie żałowałem ani trochę, żem nie strzelał, choć - jak się okazało - nie byłoby to grzechem przeciw prawom świętego Huberta. Ale opowiadanie moje wywołało w nadleśnictwie sceptyczne uśmiechy pułkownika: takie historie z głuszcami nie zdarzają się codziennie.
- Który z twoich wydawców zamówił u ciebie tę walkę kogutów? - zapytał mój przyjaciel. Obraziłem się.
Po południu poszedłem na zapady sam.
- Jutro albo nigdy - powiedziałem sobie.
Zasiadłem wcześnie, osłonięty koroną świeżo ściętej sosny i paląc papierosa, wsłuchiwałem się w znajome odgłosy puszczy.
Pierwszy głuszec przyleciał jeszcze przed zachodem słońca i zapadł w prawo ode mnie, o jakieś sto kroków. Słyszałem, jak się poprawiał na trzeszczącej gałęzi.
Potem z godzinę panował niczym nie zmącony spokój, jeśli nie liczyć obfitego ciągu słonek tuż nade mną i przelotu kilku kaczorów.
Wkrótce po zachodzie słońca zapadł drugi kogut na wprost mego stanowiska. Posiedział chwilę, przeleciał na inne drzewo, bliżej mnie, poprawił się jeszcze i ucichł.
W dziesięć minut potem usłyszałem, jak na lewo, tam skąd przyszedłem, ciężko, z wielkim hałasem zapada trzeci. Ten zaczął klektać i wreszcie po dłuższym namyśle zagrał z przerwami kilka pieśni.
Nie śmiałem odetchnąć głośniej ani nawet palcem poruszyć: dwa ostatnie głuszce siedziały nie dalej niż o siedemdziesiąt kroków każdy. Czekałem, aż się ściemni, aby się wycofać na drogę do gajówki, i drżałem z obawy, że nie zdołam wykonać tego dość cicho. ...
Jak tu wyjść spomiędzy głuszców, które obsiadły mnie dokoła?
Wolno, krok za krokiem, macając nogą przed każdym stąpnięciem, posuwałem się ku ścieżce. Omijałem troskliwie każdą gałązkę chrustu, każdą kępkę wrzosu i kluczyłem między ciemniejszymi plamami grząskiego, torfiastego gruntu. Dwieście metrów przebyłem w dwadzieścia minut.
Potem już było łatwiej: dostałem się na suchą drogę biegnącą wzdłuż polany, gdzie po raz pierwszy byliśmy na zapadach z pułkownikiem.
Zrobiło mi się lżej na duszy: obsadziłem trzy głuszce.
Wstałem przed pierwszą, starając się nie budzić Jerzego. Mógł spać jeszcze godzinę, bo wybierał się na nowo odkryte, bliskie tokowisko cietrzewi. Wychodząc, potrąciłem krzesło, które upadło z hałasem. Przyjaciel mój, na pół obudzony, zaklął pod nosem i odwrócił się na drugi bok. Wtedy właśnie spod koca wyjrzało pułkownikowskie kolano, spiczaste jak scyzoryk i przynoszące szczęście jak sznurek wisielca.
O pół do drugiej byłem już w gajówce Piecha, o pół do trzeciej zaś stanąłem "na stanowisku wyjściowym", jak by powiedział taktyk.
Było pochmurno i ciemno, ale zupełnie cicho i spokojnie. Po chwili usłyszałem stłumione klektanie i trel dwu pierwszych strofek pieśni głuszca. Przepuściłem jedną i drugą pieśń, żeby się rozegrał, i ruszyłem pod trzecią naprzód, w las.
Skakałem przez błotnisty bródek, potem przez zwały chrustu i przez zarośla, które wyrastały tuż przed moją twarzą z ciemności, aż dotarłem do wysokopiennego boru nad skrajem bagna. Wzrokiem szukałem drzewa, na którym grał mój głuszec.
Odnalazłem je. Słyszałem teraz wyraźnie wszystkie strofki i serce waliło mi coraz mocniej, w miarę jak podchodziłem od sosny do sosny, wciąż bliżej.
Wreszcie stanąłem pod sąsiednim drzewem.
Kogut grał jedną pieśń po drugiej, bez przerw. Nie mógł mnie widzieć, bo zaczaiłem się za grubym pniem. Ale i ja go nie mogłem dojrzeć w czarnych gałęziach, mimo że już świt rozproszył mroki.
Grał wysoko, jak mi się zrazu zdawało, na samym wierzchołku. Aż się zachłystywał śpiewem.
Wtem przerwał. Znieruchomiałem z zadartą w górę głową i nagle - o radości! - zobaczyłem go. Czarny cień poruszył się na bocznym konarze, przesunął się w kierunku pnia, odwrócił się bokiem. Widziałem wyciągniętą szyję, rozpostarty wachlarz i skrzydła oklapłe w dół.
W tej samej chwili zaczął znowu...
Spróbowałem wziąć go na cel, ale jeszcze nie było widać muszki.
Postanowiłem czekać. Patrzyłem i słuchałem, jak gra. Gdy przerywał na chwilę, drżałem z obawy, że mnie dostrzegł. Ale on grał już znowu.
Nie umiałbym powiedzieć, jak długo to trwało: może dwie minuty, może piętnaście, gdy nagle uwagę moją zwrócił szelest w krzakach, gdzieś dalej na bagnie. Wytężyłem słuch i pochwyciłem między jedną a drugą pieśnią ciche gdakanie kury...
Głuszec usłyszał je zapewne również, bo milczał długo, zanim zdecydował się na nową pieśń. Przepuściłem ją nie ruszając się z miejsca, zmierzyłem pod drugą - muszki nie było widać, pod trzecią zwróciłem lufy na jasne tło nieba, pod czwartą przesunąłem je na ciemną masę przylegającą do konara i pociągnąłem za spust.
Huk!
A potem - trzask, trzask i jeszcze trzask i - jęk ziemi pod ciężarem walącego się ptaka.
Ani drgnął. Strzał był dokładnie na komorę.
Stałem jeszcze przez chwilę oniemiały ze wzruszenia. Jeszcze nie chciałem wierzyć. Ale tak, to była prawda: leżał o dziesięć kroków przede mną. Wtedy w dwóch susach przyskoczyłem do niego. Zdaje się, że śmiałem się głośno i gadałem do siebie. Na szczęście nikt tego nie słyszał. Kiedy przybiegł zdyszany Piech, byłem już spokojny.
- Jest - odpowiedziałem na pytanie gajowego z taką miną, jak by to był co najmniej mój dwudziesty strzał do króla puszczy.
Wyjechaliśmy tegoż dnia wieczorem. Czekał nas jeszcze tydzień polowań na cietrzewie, słonki i kaczory. Czekały nas nadbrzeżne mokre łąki, tak gęsto utkane kwitnącymi kaczeńcami, że wyglądały jak szczerozłote w wiosennym słońcu. Czekały nas przepiękne wieczory na ciągu słonek, dokąd się idzie przez niebotyczny las świerkowy, przez zwalone gnijące w bagnie kłody brzóz, przez uschłe zeszłoroczne trzciny, szeleszczące o metr nad głową myśliwca. Ranki na toku cietrzewim w zielonych budkach z jałowca, mokre od rosy i rozdzwonione skowrończym śpiewem. Noce na ostrowach wśród bagien, przy tlejącym ognisku, kiedy to ani na chwilę nie ustaje gwar błotnego ptactwa i kiedy sen ucieka pod rozgwieżdżonym niebem, po którym bryzgi srebra znaczą meteory. Czekało nas jeszcze siedem dni wolności i uciech myśliwskich!